PROLOG
Jenna


Kiedyś wierzono, że istnieje cmentarzysko słoni, dokąd stare i chore zwierzęta podążają, aby umrzeć. Odłączają się od stada, zmierzając przez piaszczysty krajobraz niczym tytany, o których czyta się w siódmej klasie na lekcjach o mitologii. Według legendy, cmentarzysko takie znajdowało się w Arabii Saudyjskiej. Było źródłem siły nadprzyrodzonej i skrywało księgę zaklęć mających przywrócić pokój na świecie.

Badacze tego miejsca tygodniami podążali za umierającymi słoniami, po czym stwierdzali, że zwierzęta chodzą w kółko. Część poszukiwaczy przepadła bez wieści, niektórzy nie pamiętali, co widzieli. Żaden z tych, którzy twierdzili, że odnaleźli cmentarzysko, nie potrafił wskazać jego położenia.
Dlaczego? Bo cmentarzysko słoni to mit.

Owszem, odnajdywano grupy słoni, które umarły w okolicy, wiele w krótkim odstępie czasu. Alice, moja matka, stwierdziłaby, że istnieje logiczne wytłumaczenie – stado mogło paść z głodu lub pragnienia bądź zostało wyrżnięte przez amatorów kości słoniowej. Poza tym bardzo możliwe, że silne afrykańskie wiatry zdmuchnęły rozrzucone kości na stertę. "Jenno", powiedziałaby Alice. "Wszystko, co widzisz, da się uzasadnić".

Istnieje wiele informacji o słoniach, które nie są bajką, tylko faktem popartym badaniami. To również usłyszałabym od matki. Siedziałybyśmy obok siebie pod wielkim dębem, gdzie lubiła chłodzić się Maura, i patrzyłybyśmy, jak zbiera trąbą żołędzie i je podrzuca. Matka oceniałaby każdy rzut jak sędzia olimpijski. "8,5… 7,9. O rany! Dziesiątka!".
Może słuchałabym. A może po prostu przymknęłabym oczy. Może próbowałabym zapamiętać zapach spreju na komary na skórze matki lub to, jak z roztargnieniem zaplatała mi włosy, związując je źdźbłem zielonej trawy.
A może modliłabym się jedynie, żeby naprawdę istniało takie cmentarzysko, ale nie tylko dla słoni. Bo wtedy bym ją odnalazła.


Alice

Kiedy miałam dziewięć lat – zanim dorosłam i zostałam naukowcem – myślałam, że wiem wszystko, a przynajmniej chciałam wiedzieć wszystko; na jedno wychodziło. Miałam bzika na punkcie zwierząt. Wiedziałam, że stado wilków to wataha i że delfiny są mięsożerne. Wiedziałam, że żyrafy mają cztery żołądki, a mięśnie nóg szarańczy są dziesięć tysięcy razy silniejsze niż ich wagowy odpowiednik ludzkich. Wiedziałam, że futro niedźwiedzi polarnych skrywa czarną skórę, a meduza nie ma mózgu. Wiedziałam to wszystko z miesięcznej subskrypcji kart Time-Life, prezentu urodzinowego od niby-ojczyma, który wyprowadził się przed rokiem i zamieszkał w San Francisco ze swym najlepszym kumplem Frankiem, zwanym przez matkę "inną kobietą", kiedy myślała, że nie słyszę.
Co miesiąc dostawałam pocztą nowe karty, aż któregoś dnia, w październiku 1977 roku, otrzymałam najlepszą – o słoniach. Trudno powiedzieć, dlaczego były moimi ulubionymi zwierzętami. Może z powodu pokoju z puszystym zielonym dywanem i tapetą w rysunkowych mieszkańców dżungli? Może dlatego, że pierwszym filmem mojego dzieciństwa był Dumbo? A może dlatego, że jedwabną podszewkę odziedziczonego po babci futra mamy uszyto z indyjskiego sari w słonie właśnie?

Z tamtej karty zaczerpnęłam podstawowe informacje. Dowiedziałam się, że słonie to największe zwierzęta lądowe na świecie, o masie ponad sześciu ton. Że codziennie pochłaniają do stu osiemdziesięciu kilogramów pożywienia. Ich ciąża trwa najdłużej spośród wszystkich ssaków lądowych – dwadzieścia dwa miesiące. Żyją w stadach pod wodzą samicy, często najstarszej członkini stada. To ona decyduje, dokąd uda się społeczność, kiedy ma odpocząć, gdzie się posilić i gdzie napić. Młode znajdują się pod opieką spokrewnionych samic i wędrują z nimi, ale w wieku trzynastu lat samce odchodzą. Bywa, że wolą egzystować w pojedynkę, niekiedy łączą się w stada z innymi samcami.

Ale o tym wiedzieli wszyscy. Tymczasem ja wpadłam w obsesję i drążyłam temat, czerpiąc wiedzę ze szkolnej biblioteki, od nauczycieli i z książek. Stąd wiedziałam, że również słoniom grożą poparzenia słoneczne, dlatego obsypują się ziemią i tarzają w błocie. Ich najbliżej spokrewnionym kuzynem jest góralek przylądkowy, mały włochacz podobny do świnki morskiej. Wiedziałam, że tak jak niemowlę ssie kciuk, żeby się uspokoić, tak słoniątko czasem ssie trąbę. I że w 1916 roku w Erwin w stanie Tennessee skazano na śmierć i powieszono słonicę Mary.
Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że matka miała dość ciągłego słuchania o słoniach. Może właśnie dlatego któregoś sobotniego ranka obudziła mnie przed świtem ze słowami, że oto wyruszamy na poszukiwanie przygód. W naszej okolicy – tam gdzie mieszkałyśmy, w Connecticut – nie było ogrodów zoologicznych, ale w Forest Park Zoo w Springfield w stanie Massachusetts mieszkał prawdziwy słoń. Pojechałyśmy go zobaczyć.

Z przejęcia omal nie wyszłam ze skóry. Godzinami zamęczałam matkę kawałami o słoniach.
"Co jest piękne, szare i nosi szklane pantofelki? Kopciuszkosłoń".
"Czemu słonie są pomarszczone? Bo nie mieszczą się na desce do prasowania".
"Jak zejść ze słonia? Ostrożnie".
"Dlaczego słonie mają trąby? Bo głupio wyglądałyby z saksofonem".
Kiedy dotarłyśmy na miejsce, biegłam bez tchu przed siebie, dopóki nie stanęłam przed słonicą Morganettą.
Która wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam.

W niczym nie przypominała majestatycznego zwierzęcia z mojej karty kolekcjonerskiej. Przykuto ją łańcuchem do betonowego bloku pośrodku wybiegu, aby nie mogła się przemieszczać w żadną stronę. Jej tylne nogi były poranione od kajdan do krwi. Nie miała jednego oka, a drugim nie chciała na mnie spojrzeć. Byłam zaledwie kimś, kto przyszedł pogapić się na jej niedolę.
Matka też oniemiała na jej widok. Zagadnęła dozorcę, który powiedział, że Morganetta uczestniczyła kiedyś w miejscowych paradach i bawiła się w przeciąganie liny z dziećmi z pobliskiej szkoły, ale na starość stała się nieprzewidywalna i skora do przemocy. Machała trąbą na odwiedzających, jeśli podchodzili zbyt blisko klatki. Złamała nadgarstek opiekunowi.
Wybuchłam płaczem.

Matka zapakowała mnie z powrotem do samochodu i wyruszyłyśmy w czterogodzinną drogę powrotną, mimo że spędziłyśmy w zoo zaledwie dziesięć minut.
– Nie możemy jej pomóc? – spytałam.
Tak w wieku dziewięciu lat stałam się orędowniczką słoni. Po odwiedzinach w bibliotece usiadłam przy kuchennym stole i napisałam do burmistrza Springfield w stanie Massachusetts z prośbą o więcej wolności i przestrzeni dla Morganetty.

Nie tylko mi odpisał, ale również wysłał swoją odpowiedź do "The Boston Globe", który zamieścił ją na łamach. Po czym zadzwonił do nas dziennikarz, żeby napisać artykuł o dziewięciolatce, która przekonała burmistrza do przeniesienia Morganetty na znacznie większy wybieg dla bawołów. W szkole dostałam specjalną nagrodę dla Wzorowego Obywatela, zaproszono mnie do zoo na wielkie otwarcie. Przecięłam z burmistrzem czerwoną wstęgę. Oślepiły mnie lampy błyskowe; Morganetta stała z tyłu. Tym razem przyjrzała mi się ocalałym okiem, a ja zrozumiałam, po prostu wyczułam przez skórę, że wciąż jest nieszczęśliwa. To, co ją spotkało: łańcuchy i kajdany, bicie i klatka, może nawet wspomnienie wywiezienia z Afryki, wszystko to towarzyszyło jej i na wybiegu dla bawołów, zajmując dodatkową przestrzeń.
Burmistrz Dimauro nie zaniechał wysiłków mających na celu poprawienie bytu słonicy. W 1979 roku, po śmierci niedźwiedzia polarnego, ogród zoologiczny zamknięto, a Morganettę przeniesiono do zoo w Los Angeles. Miała tam znacznie większy dom, z zabawkami, basenem i dwoma starszymi współlokatorami.

Gdybym wówczas wiedziała to, co wiem teraz, powiedziałabym burmistrzowi, że samo umieszczenie słonia wraz z innymi nie oznacza, że zwierzęta się dogadają. Słoń jest indywidualistą, tak samo jak człowiek, i nigdy nie wiadomo, czy zaprzyjaźni się z drugim tylko dlatego, że jest słoniem. Podobnie jak z góry nie da się założyć, że zaprzyjaźnią się dwie przypadkowe osoby. Morganetta popadała w coraz większą depresję, chudła i marniała. Mniej więcej rok po przeprowadzce do Los Angeles znaleziono ją martwą na dnie basenu.
Morał tej opowieści jest taki, że choćbyś się starał, i tak nie zawrócisz kijem rzeki.
I nawet gdybyśmy stawali na głowie, niektóre bajki po prostu nie mają szczęśliwego zakończenia.


CZĘŚĆ I

Jak wytłumaczyć moją bohaterską kurtuazję? Czuję,
jakby nadmuchał mnie mały psotnik.

Kiedyś byłem wielkości sokoła, wielkości lwa,
kiedyś nie byłem słoniem, którym dziś jestem.

Skóra wisi na mnie, a pan beszta za nieuwagę.
Całą noc ćwiczyłem w swoim namiocie, więc byłem

trochę senny. Ludzie kojarzą mnie ze smutkiem
i często z racjonalnością. Randall Jarrell porównał mnie

do Wallace'a Stevensa, amerykańskiego poety. Dostrzegam to
w zwalistych trójwierszach, ale według mnie

bardziej przypominam Eliota, Europejczyka, człowieka
z klasą. Każdy tak ceremonialny cierpi

na załamania. Nie lubię widowiskowych eksperymentów
z równowagą, sztuczek na linie i stołkach.

My, słonie, jesteśmy chodzącą pokorą, jak wówczas gdy
podejmujemy smętną migrację ku umieraniu.

Ale czy wiecie, że słonie uczono
pisania nogami greckiego alfabetu?

Znękane cierpieniem leżymy na grzbietach,
podrzucając trawę ku niebu – dla zabicia czasu, nie
w ramach rozrywki.

To nie pokorę widzicie podczas naszych długich ostatnich
wędrówek, lecz ociąganie. Leżenie sprawia za duży ból.

Dan Chiasson, Słoń


Jenna

Jeśli chodzi o pamięć, to jestem ekspertem. Może i mam dopiero trzynaście lat, lecz studiowałam ją równie wnikliwie, jak moje rówieśniczki pochłaniają czasopisma o modzie. Istnieje pamięć o świecie, jak to, że piec jest gorący, a zimą nie chodzi się na bosaka, bo można odmrozić nogi. Istnieje pamięć zmysłów – że patrząc na słońce, mrużysz oczy, a robaki to nie najlepszy pomysł na posiłek. Istnieją daty, które trzeba zapamiętać z lekcji historii i przypomnieć sobie na egzaminie z uwagi na ich (podobno) duże znaczenie w ogólnym porządku wszechświata. I osobiste szczegóły, niczym coraz wyżej rysowane linie na wykresie własnego życiorysu, mające znaczenie wyłącznie dla ciebie i nikogo innego.

W zeszłym roku nauczycielka przyrody kazała mi przygotować niezależną prezentację na temat pamięci. Większość nauczycieli pozwala mi robić prezentacje, bo wiedzą, że nudzę się na lekcjach, a poza tym trochę się boją, że wiem więcej od nich, i nie chcą się do tego przyznać.

Moje pierwsze wspomnienie ma wybielone brzegi, jak prześwietlone zdjęcie. Matka trzyma na patyku watę cukrową. Kładzie palec na ustach: "Nasza tajemnica", po czym urywa maluteńki kawałek. Kiedy podnosi go do moich warg, cukier się rozpuszcza. Łapczywie oblizuję jej palec. Iswidi, mówi. "Słodkie". To nie butelka, nie znam tego smaku, ale jest pyszny. Potem matka nachyla się i całuje mnie w czoło. Uswidi, mówi. "Cukiereczku".

Nie mogę mieć więcej niż dziewięć miesięcy.
To niesamowite, gdyż większość dzieci sięga pamięcią do piątego, góra drugiego roku życia. Co wcale nie znaczy, że niemowlęta są sklerotykami – mają wspomnienia na długo przed mową, ale – o dziwo – tracą do nich dostęp, z chwilą gdy zaczynają mówić. Możliwe, że zapamiętałam incydent z watą cukrową, ponieważ matka mówiła w języku xhosa, którego nauczyła się w trakcie pracy nad doktoratem w RPA. Albo to wspomnienie jest swoistym towarem wymiennym, udostępnionym mi przez mózg w miejsce tego, co usilnie pragnę sobie przypomnieć – szczegółów nocy, kiedy zaginęła.
Matka była naukowcem i przez pewien czas zajmowała się badaniem pamięci, przy okazji badań nad stresem pourazowym i słoniami. Znacie to stare powiedzenie, że słonie nigdy nie zapominają? Jest faktem. Jak chcecie dowodów, mogę wam pokazać materiały zebrane przez matkę. Wykułam je praktycznie, hm, na blachę. Matka wykazała, że pamięć powiązana jest z silnymi emocjami, a przykre chwile są jak bazgroły permanentnym markerem na ścianie mózgu. Jednak istnieje drobna różnica między zdarzeniem przykrym a traumatycznym. Przykre sytuacje zapadają w pamięć, traumatyczne idą w zapomnienie bądź też zniekształcają się nie do poznania lub zmieniają w wielką, białą nicość, którą mam w głowie, ilekroć powracam myślami do tamtej nocy.