Znaleziono mnie rankiem następnego dnia, kiedy okolica pokryła się grubą warstwą śniegu. Leżałam nad brzegiem rzeki, z daleka od cywilizacji. Grupa turystów wybrała się tam na wycieczkę: dwie studentki i ich chłopcy, zaprawieni w górskich wędrówkach.
– Zejdę nad rzekę. – Jedna z dziewczyn, oświetlając drogę latarką czołową, ruszyła w dół zbocza, skąd dobiegał szum płynącej wody.
Powietrze ochładzało się z każdą minutą, turystka, trzymając się zmarzniętych gałęzi, schodziła coraz niżej, aż w ciemności zobaczyła rzekę. Jeszcze nie ściął jej lód, jeszcze miała wartki nurt na powierzchni. Na brzegu leżał stary, zniszczony pień obrośnięty hubą. I właśnie dlatego, że skierowała na nią światło latarki, zobaczyła mnie leżącą.
Byłam przysypana śniegiem. Włosy tonęły w miękkiej bieli, tak samo jak dłonie, rozłożone i odwrócone wnętrzem do góry. Turystka dostrzegła moje bose stopy, obmywane wodą.
Jakiś ptak poderwał się z gałęzi drzewa i odleciał, trzepocząc skrzydłami. Światło latarki biegło teraz po śniegu wokół ciała, ale nie było tam żadnych śladów. Bliżej drogi leżały skarpetki. Światło wyrwało z mroku torbę, powieszoną na najniższej gałęzi.
Dziewczynie przebiegło przez myśl, że jest świadkiem morderstwa. Teraz wyraźnie słyszała szum wiatru w koronach drzew, trzask łamanej gałązki kilka metrów dalej, a potem szybkie kroki, jakby ktoś oddalił się biegiem.

1
Środa, godzina 06:52
W nocy padał śnieg. Rankiem moja mama wychodzi z domu i owiewa ją mroźne powietrze, które natychmiast zmienia jej oddech w obłoczek pary. Idzie po śladach łapek ptaków, które nocą wędrowały po ogrodzie. Koło szopy zauważa plamy krwi.
– Zawsze czekam! – irytuje się kierowca śmieciarki, starszy mężczyzna w rosyjskiej czapie nasuniętej na uszy. – Każda środa miesiąca, zapamiętałaby nareszcie!
Teresa łapie za kubeł i kołysząc nim w miękkiej bieli, rusza w jego stronę.
– Ciężko się p...przyzwyczaić. – Otula się szczelniej płaszczem. – Zmieniliście termin.
– Dwa miesiące temu. – Kierowca z wymówką patrzy jej w oczy i dłonią w grubej, brudnej rękawiczce odlicza resztę. – Miłego dnia!
– Miłego!
Silnik śmieciarki warczy za plecami Teresy, kiedy mama wtacza pusty kubeł na posesję i rusza za plamami krwi aż pod siatkę, która dzieli las od ogrodu. Tam znajduje martwego kruka. Może złapał go lis i próbował uciec ze swoją zdobyczą, ale coś go spłoszyło, więc zostawił ptaka pod płotem i zwiał. Wiatr porusza czarnymi piórkami, śnieg powoli zakrywa niewielką głowę. Teresa patrzy na ptaka przez kilka chwil, wie, że powinna go stąd zabrać, zakopać, ale w końcu cofa się do domu.
Zimno wkrada się przez nieszczelne, stare drewniane okiennice i ciągnie po drewnianej podłodze. Wraz z zimnem wraca niepokój, Teresa próbuje czymś się zająć w kuchni, włącza ekspres do kawy i radio, ale pod powiekami czeka obraz, stworzony z lodu i śniegu. Dziewczynka z rozrzuconymi rękami. Wpatrzone w niebo oczy. Bose stopy...
W radiu spiker informuje:
– W górach trwa akcja ratownicza. Turyści znaleźli nieprzytomną młodą kobietę. Na razie nie znamy przyczyn zdarzenia...

Środa, godzina 06:59
Aleksander kończy śniadanie w barze na dworcu PKS.
– Dziękuję – zwraca się do kelnerki, zapina kożuch, zarzuca na ramię torbę z aparatem fotograficznym i wychodzi na ulicę.
Temperatura spadła do jedenastu stopni poniżej zera, śnieg skrzypi pod butami, kiedy Aleksander idzie w stronę samochodu, starego opla vectry, który ma przed sobą zaledwie kilka dni życia, zanim trafi na złom. Aleksander jeszcze o tym nie wie. Rzuca na przednie siedzenie torbę i siadając za kierownicą, spogląda na mgłę unoszącą się nad górami. W tym czasie silnik krztusi się i gaśnie.
– Ruszaj, do cholery!... Proszę, proszę, proszę!... Nie zawiedź mnie, staruszku, nie dzisiaj!
Moje spojrzenie biegnie dalej, wzdłuż ulicy, nad dachami domów. Miasteczko znajduje się w pobliżu tatrzańskich masywów.
Kiedy tu przyjechałam z mamą, był koniec września. Nad górami wisiała kula słońca, a powietrze falowało w upale. Pamiętam mamę w butach wiązanych wokół kostek i sukience w kwiaty, na cienkich ramiączkach.
– Tu może być? – zapytała, zatrzymując samochód przy krawężniku.
Miała na myśli, że zjemy w miasteczku obiad, a potem ruszymy w dalszą drogę. Siedziałam na fotelu pasażera, z nogami wyciągniętymi na przednią szybę, i bazgrałam pisakiem po dżinsowych krótkich spodenkach. Kiedy silnik zgasł, podniosłam wzrok i zobaczyłam miasteczko jak z pocztówki: małe sklepiki rozciągnięte wzdłuż ulicy zalanej powodzią światła, a dalej domy ze spiczastymi, w większości czerwonymi dachami, z niektórych kominów unosił się dym, jak na starych filmach.
W radiu szedł koncert Zaz. Piosenkarka właśnie dziękowała publiczności za owacje i śmiejąc się, mówiła: "Biorę to sobie prosto do serca!".
– Biorę to sobie p...prosto do serca! – powtórzyła z rozbawieniem mama, wyjmując kluczyki ze stacyjki. – Dobra, zatrzymamy się, jestem zmęczona.
Wybrałyśmy kawiarnię najbliżej samochodu. Miała szeroki drewnianym taras, na którym w pełnym słońcu ustawiono małe okrągłe stoliki.
– Coś podać? – zapytała kelnerka, zjawiając się przy naszym.
– Ja p...poproszę kawę. – Mama zajrzała do karty dań. – Jajecznicę na bekonie i do tego b...bułkę.
Nie zdjęła okularów przeciwsłonecznych, więc w ich odbiciu widziałam siebie.
– Ja poproszę herbatę – zdecydowałam. – Z mlekiem – dodałam i przerzuciłam wzrokiem listę dań. – Do tego jogurt.
Mama nie powiedziała: "zjedz coś ciepłego", bo takie słowa nie mieściły się w naszych układach. Podparła głowę na ręce i zapatrzyła się w zalaną słońcem ulicę. Ja spojrzałam na góry, które przysłaniały horyzont.
– Może to jest dobre miejsce? – zapytała, kiedy kelnerka odeszła.
Wzruszyłam ramionami.
– Jak chcesz.
– Chcę, a ty?
Znowu wzruszyłam ramionami.
– Kiedyś słyszałam, że w górach mieszkają same fri...iki – podjęła. – Ludzie uciekają tutaj, żeby żyć w zgodzie z naturą i zapomnieć o cywilizowanym świecie.
– To nie tu, to w Bieszczadach – odparłam.
Nakryłam dłonią dziurę w blacie, która wyglądała, jakby ktoś ją wypalił papierosem.
– Dlaczego tutaj? – spytałam.
Tak naprawdę chciałam zapytać, dlaczego właśnie teraz zdecydowała się dać nam szansę i zabrała mnie z sobą.
Obejrzała się w stronę brudnego samochodu, za którym rozciągała się bajkowa uliczka.
– Byłam tu jako m...mała dziewczynka, kiedy jeszcze rodzice mieszkali razem. Miałam wtedy sześć lat, moje ostatnie, najlepsze wakacje. – Uśmiechała się, ale w jej oczach widniał smutek. Dodała ciszej: – A poza tym powinnyśmy gdzieś w końcu zostać, Agata, jeśli ma nam się udać.
Jeździłyśmy po Polsce od kilku dni, nocując w przygodnych motelach i hotelach. Miałam wrażenie, że jesteśmy nomadkami, które poszukują swojego miejsca. Mama pewnie myślała, że widzę w tym przygodę i z ufnością podchodzę do bezosobowych pokoi, w których się zatrzymywałyśmy, i do jazdy przez cały dzień. Im dłużej jednak trwała nasza podróż, tym bardziej czułam się bezradna. Potrzebowałam własnego miejsca, poczucia, że jeśli rozpakuję walizkę, za chwilę nie będę jej znowu pakować. Tęskniłam też za życiem, z którego mama mnie wyrwała, i zapamiętałam, co powiedziała na początku podróży, że oszczędności starczy nam tylko na dwa miesiące skromnego życia, a jeśli wciąż będziemy nocować w hotelach, nie przetrwamy nawet miesiąca.
– Czy możemy wrócić? – zapytałam, ciągle zakrywając dziurę w blacie.
Pokręciła głową.
– Nie, kochanie...
Po ulicy właśnie przeszedł jakiś mężczyzna i popatrzył na nas przelotnie. Mama nie należała do kobiet, na które spojrzy się raz i to wystarczy. Więc spojrzał drugi raz, a potem niemal się potknął o krawężnik, wpatrzony w nią.
Poprawiła na nosie duże, ciemne szkła w stylu Paris Hilton i zaczęła się uśmiechać.
– No to zostaniemy – zadecydowała. – Na razie chociaż na jedną n...noc.
Moja mama – Teresa Tomaszewska, lat trzydzieści jeden, metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i zaledwie pięćdziesiąt kilogramów wagi. Od kiedy pamiętam, maluje powieki eye-linerem, a jasne włosy spadają jej na ramiona, ale w przeciwieństwie do moich, prostych, jej układają się w miękkie loki. Ludzie dosłownie nie mogą oderwać od niej oczu. Jest taka śliczna i wygląda jak dziewczynka przebrana za dorosłą kobietę. Kiedy ktoś na nią patrzy, widzi jej wysportowane uda, długie łydki, wyraźne przewężenie nad kostkami, wokół których mama wiąże rzemyki butów. Urodziła mnie przez cesarskie cięcie i na brzuchu pozostała jej podłużna blizna, której się nie wstydzi, i kiedy tylko robi się ciepło, wkłada bluzki sięgające ledwie do pępka. Nie nosi stanika, więc okrągłe wypukłości przyciągają wzrok jak magnes, a pod cienkim materiałem bluzek zarysowują się sutki. Usta maluje szminkami w ognistych kolorach, a kiedy się uśmiecha, mam wrażenie, jakby cały świat stawał się jaśniejszy.
Są jednak dni, gdy niebieskie pastylki przestają działać albo świat wokół niej staje się zbyt przytłaczający. Wówczas szminkę, sukienkę i buty na obcasach zastępują brudne, śmierdzące od potu łachy. Mama nie myje wtedy włosów, oczy ma ciągle pełne łez. Mówi dużo i chaotycznie i prawie jej nie rozumiem.
Mówi:
– Dzisiaj przejedziemy czterysta kilometrów. Równo tyle, nie mniej i nie więcej. Bo czterysta to liczba doskonała. Czterysta cieni do powiek, czterysta szminek, czterysta dziewczynek o jasnych włosach. Najważniejsze, żebyśmy zrobiły dokładnie czterysta, bo jeśli zrobimy mniej, nie dojedziemy w wyznaczone miejsce, a miejsce wyznaczyłam tutaj, na mapie, zobacz, jest punkt zaznaczony czerwonym długopisem. Czerwone światło stopu, czerwone usta, czerwone...
Nasza kwatera u podnóża gór to pomalowany na niebiesko dom z dużym ogrodem, gdzie główną atrakcją była bujana ława. Zabrałyśmy z samochodu walizki, rzuciłyśmy je na podłogę w pokoju i mama pierwsza poszła pod prysznic. Rozejrzałam się po niewielkim wnętrzu. Wodziłam wzrokiem po dwóch wąskich łóżkach, nakrytych identycznymi kocami, które raziły grubością w panującym tu zaduchu, i mogłabym dać się oszukać, że to ten sam hotel, w którym spałyśmy wczoraj, gdzieś bliżej Katowic.
Kiedy to się skończy?, pomyślałam, zrzucając z nóg tenisówki. Czy w ogóle się skończy?
Mama zabrała mnie od babci dwa tygodnie wcześniej. Przyszła do jej mieszkania, pościągała niewyschnięte pranie z suszarki, spakowała mi walizkę i oznajmiła, że jeśli mamy spróbować żyć jak rodzina, musimy wyjechać z Gdyni.
– Co ty wyprawiasz? Będziesz teraz ciągać dziewczynę po Polsce? – zapytała ostro babcia. – Wzięłaś leki? Chodzisz do lekarza?
– Nie jestem chora! Nie w tej ch...chwili! – odpowiedziała mama.
Po dniach, które minęły od tamtej pory, zapamiętałam głównie wypieki na jej twarzy i słowa wykrzyczane przez babcię na koniec, kiedy zrozumiała, że mama naprawdę chce mnie z sobą zabrać.
– Nie było cię tak długo, Agata zdążyła się przyzwyczaić do życia tutaj, a teraz co? Dokąd chcesz ją znowu ciągnąć? Co ty w ogóle z nią wyprawiasz? Jeśli zaczniesz mieć problemy, twoja córka zostanie sama! Pomyślałaś o tym? Powinnam cię zgłosić na policję i wystąpić do sądu o przyznanie mi opieki nad małą!
Plan mamy... Przymknęłam oczy i w pamięci zobaczyłam kilometry przebytej drogi, te wszystkie tanie motele i hotele, w których się zatrzymywałyśmy. Niektóre łóżka miały na materacach plamy, ukryte pod prześcieradłami. Inne były ładne i wygodne.
Jeździłyśmy czerwonym citroenem, kupionym przez mamę okazyjnie kilka lat wcześniej od kolegi. Zanim wybrałyśmy się w podróż, podarowała mi aparat fotograficzny z opcją nagrywania filmów.
– Mamo, to canon! – wykrzyknęłam, zdumiona.
– To źle? – zdziwiła się.
Wyglądał na tak drogi, że bałam się go dotknąć. Mama jednak stanowczo otworzyła pudełko, a cichy szum w aparacie uświadomił nam, że uruchomiła sprzęt. Nieporadnie uniosłam go w górę.
– Wiem, że robisz ładne zdjęcia – podjęła, patrząc na mnie z nerwowym, pełnym niepewności uśmiechem. – Teraz możesz dokumentować naszą podróż.
Byłam zdumiona, nie miałam pojęcia, że mama wie o moich fotografiach. Nie mieszkała ze mną, kiedy u babci znalazłam stary aparat fotograficzny, do którego wkładało się rolki filmów. Od chwili, gdy wzięłam go do ręki, stał się moim ulubionym sprzętem. Fotografowałam niemal wszystko: babcię, nasze mieszkanie, podwórko za wieżowcem, pobliski las, malownicze wzgórza morenowe, przez które przecinały się nieczynne już tory kolejowe, Zatokę Gdańską, widzianą z naszego balkonu... Wzięłam nawet udział w konkursie "Kolorowy Świat", zorganizowanym przez naszą szkołę podstawową. Ponieważ miałam tylko czarno-białą kliszę, wykonałam zdjęcia w odcieniach szarości i myślałam, że nikomu się nie spodobają. Uchwyciłam w obiektywie dzieci puszczające bańki na torach i muszę przyznać, że wyglądało to tak, jakbym robiła je w slumsach, ale fotograf, który oceniał konkursowe prace, był zachwycony:
– Co za kontrasty! – wykrzyknął. – I ten starszy mężczyzna na ławce na drugim planie... Piękne!
A teraz miałam własny aparat, od mamy.
– Dziękuję – powiedziałam ze ściśniętym gardłem.
Mama wysunęła dłoń za okno samochodu, jakby chciała złapać fragment nieba rozpiętego nad polami. W odtwarzaczu obracała się płyta The Runaways. Znałyśmy dobrze stary hit jasnowłosej nastolatki, która nie potrafiła śpiewać, ale za to świetnie wyglądała, więc została przyjęta do zespołu, a on szybko zrobił karierę. Mama zaczęła nucić razem z nią:

Hello Daddy, hello Mom...

Obróciła się do mnie, roześmiałam się więc, wciąż z kamerą w trybie nagrywania, i już po chwili śpiewałam równie głośno jak ona:

I'm your ch ch ch ch ch cherry bomb...!

Zanim przyjechałyśmy w góry, prawie tydzień spędziłyśmy w Hajnówce pod wschodnią granicą, w małym kompleksie identycznych domków przypominających baraki dla służby. Znajdowały się na terenie lasu. Pachniało tam liśćmi, wewnątrz panowała wilgoć, która przylgnęła do koców i dywanów. Z aparatem na szyi poszłam szukać mamy.
– Mamo, nagrywa się! – zawołałam. – Musisz coś powiedzieć.
Siedziała na schodkach prowadzących do domu. Kiedy się odezwałam, obróciła głowę, a na twarz spadło kilka rozczochranych kosmyków.
– Powiedz coś, cokolwiek – poprosiłam już z mniejszą pewnością siebie.
Jej spojrzenie prześlizgnęło się po obiektywie. Dziwna chwila, dziwne spojrzenie. Poczułam, jak niemal staje mi serce. Aparat wolno odmierzał sekundy ciszy.
– Mamo? Powiedz coś o jarmarku, na którym byłyśmy.
Miałam wrażenie, jakby się ocknęła z zamyślenia, odgarnęła z twarzy rozczochrane włosy i wskazała swoje sandały.
– To m...moje nowe buty. – Uśmiechnęła się. – Córka namówiła mnie, żebym je kupiła na rynku w H...Hajnówce. Powiedziała: "M...mamo, są okropne i niemodne"...
Parsknęłam śmiechem, a jej palce poruszyły się w sandałach, jakby same chciały dopowiedzieć dalszą historię. Moja mama. Jej uśmiech. Błyszczące oczy. Światło w jej włosach. A potem te wszystkie koszmarne dni, kiedy stawała się kimś innym i byłam z nią sama.
W łazience w Hajnówce otworzyłam kosmetyczkę mamy, wyjęłam ze środka perfumy, waciki do ścierania makijażu i w końcu niewielkie plastikowe pudełeczko, w którym grzechotały tabletki. Wciąż szykowała sobie dzienną dawkę, a więc nie odstawiła leków, to pewnie stres związany z podróżą i strach, żeby się nam udało, przywołały chorobę.
Obróciłam się w stronę okna, za którym rozciągał się las. Wczasowicze z innych domków właśnie szykowali się do kolacji. Jakiś mężczyzna rozpalił grilla, podczas gdy jego dwie córki biegały w koło domu, bawiąc się w berka. Letni dzień, jak co dzień. Ciepły dzień. Przyjemny czas. Wakacje.
Wyszłam na taras. Strach ściskał mi serce, kiedy zbliżałam się do niej, siedzącej na najniższym schodku, z pochyloną głową, ukrytą w dłoniach.
– Co zjemy na kolację, mamo?
Patrzyłam na jej białe dłonie, na zgarbione plecy.
– Mamo, zrobię nam kolację, tylko powiedz, na co masz ochotę. – W moim głosie pojawiły się pierwsze płaczliwe nuty.
Obejrzałam się przez ramię na tamtego mężczyznę, który rozpalił grilla. Nie patrzył na nas, zajęty węglem, a jego żona nacinała skórkę kiełbaskom i też się nami nie interesowała.
Uklękłam przed mamą i starałam się mówić tak, żeby ludzie nas nie usłyszeli.
– Mamo, powinnaś wejść do domu...
Sięgnęłam pomiędzy splątane pasma włosów, odnalazłam jej twarz i spojrzałam w oczy. Już nie błyszczały, były przepełnione bólem.
– P...przepraszam – powiedziała szeptem.
– Po prostu wejdźmy do domu.
Była taka ciężka, kiedy brakowało jej sił. Musiałam trzymać ją pod ramię, a ludzie, obserwując nas, mogli pomyśleć, że źle się poczuła albo jest chora, a ja się nią opiekuję. Ale to też niedobrze. Trzynastoletnie dziewczynki nie powinny opiekować się swoimi mamami.
W środku, na łóżku, okryła się kołdrą i wtuliła twarz w poduszkę. Na policzku widziałam pierwsze łzy. Na dłoni, którą przed nią otworzyłam, znajdowała się jedna niebieska tabletka. Zamartwiałam się, czy damy sobie radę same, bez pomocy lekarzy.
– Popij wodą, mamo.
Nie mogła utrzymać szklanki w rękach, więc wlałam jej wodę do ust.
– Może chcesz iPada? – pytałam dalej. – Obejrzymy zdjęcia i filmy, które zrobiłam w ciągu podróży? Chcesz?
Czułam, że mi się wymyka. Połknęła tabletkę, odwróciła się do mnie plecami i nie chciała ani oglądać filmów, ani ze mną rozmawiać.
Mogłabym garściami zbierać wspomnienia, w których nauczyłam się wyczuwać zmianę w mojej mamie. Te wszystkie czujne spojrzenia, nerwowe ruchy, szybko wyrzucane słowa, tysiące pomysłów, hałasy nocą, kiedy prawie nie mogła spać i wynajdywała sobie różne zajęcia. Za każdym razem, kiedy działo się źle, patrzyłam na nią i panicznie się bałam, ponieważ nie wiedziałam, co jeszcze zrobi. Nauczyłam się, co należy mówić, żeby poczuła się spokojna i przestała się bać. Przestałam też liczyć dni, nauczyłam się nie czekać i nie myśleć, że następnego razu nie będzie.
Kiedy mama przytomniała na tyle, by sobie przypomnieć, co robiła podczas choroby, patrzyła na mnie smutnymi oczami.