Lekarzu, ulecz samego siebie.
Ewangelia św. Łukasza 4, 23

Zawsze trzymam się mojej starej maksymy: wyłączyć wszystko niemożliwe, a to, co zostanie, choćby nawet nieprawdopodobne, musi być prawdziwe.

Sherlock Holmes w Koronie z berylów
sir Arthura Conan Doyle'a (przełożył Tadeusz Evert)

Rozdział 1

Jill zatrzymała się na schodach i nadstawiła uszu. Zdawało jej się, że z zewnątrz ktoś ją woła, jednak najwyraźniej i tym razem uległa złudzeniu. Pewnie zwodził ją szum deszczu albo lament wiatru w gałęziach drzew.
Mimo wszystko jeszcze chwilę nasłuchiwała z nadzieją.
– Kochanie? – Sam przystanął na podeście, dłoń położył na balustradzie. Obrzucił Jill zdziwionym spojrzeniem. Jego niebieskie oczy błysnęły za szkłami okularów. – Co się stało? Zostawiłaś telefon?
– Nie, nie. Zdawało mi się, że coś usłyszałam.
Była po czterdziestce. Na tyle dojrzała, by mieć za sobą kawał życia, dość mądra, żeby płynące z tego wnioski zachowywać dla siebie.
– Co usłyszałaś? – pytał Sam cierpliwie.
Dochodziła północ, właśnie mieli się kłaść. Dom zatonął w ciemności, tylko żyrandol nad klatką schodową i nitki siwizny w gęstych włosach Sama połyskiwały bladym srebrem. Na szczycie schodów zjawił się Pulpet, trochę zapasiony golden retriever nie pierwszej młodości. Gdy schylił łeb, miękkie uszy opadły mu wzdłuż opuszczonego pyska.
– Pewnie się przesłyszałam.
Ruszyła w górę, lecz Pulpet przekrzywił łeb i szczeknął krótko, po czym zamerdał ogonem.
Stanęła więc, obróciła się do drzwi, znowu wytężyła słuch.
– Jill! Jill!
– To Abby!
Tym razem nie miała wątpliwości. Wołanie rozbrzmiało w jej pamięci głośnym echem, trafiło prosto do serca. Zbiegła do holu, za nią pędem ruszył Pulpet, zarzucając na zakręcie ciężkim zadem.
– Jaka Abby? – zdziwił się Sam. – Córka twojego byłego?
– Tak!
Już była na progu, odciągnęła zasuwę, pstryknęła przełącznikiem światła na ganku i pchnęła drzwi.
Ani śladu Abby.
Bogiem a prawdą w smolistej ciemności poza gankiem nie było widać nic. Tutaj, na końcu przecznicy nie zainstalowano latarni, deszcz skrywał przed oczami jaśniejsze sylwetki budynków i samochodów, zalewał podmiejską dzielnicę czernią bezwzględną.
Nagle z nicości wynurzył się czarny suv z jednym reflektorem. Przejeżdżając, wyłuskał z burzliwej nocy sylwetkę, którą Jill rozpoznałaby na końcu świata.
Abby!
Jednak Abby!
Stawiała kroki z widocznym trudem, chyba ranna?
– Sam, wezwij karetkę!
Jill wypadła prosto w strugi deszczu, w biegu starała się ocenić stan dziewczyny.
Czy to, nie daj Boże, tętniak? Lub może Abby została potrącona przez samochód, a kierowca zbiegł z miejsca wypadku? Raczej nie udar, na to była za młoda. I nie postrzał ani ugodzenie nożem, nie w tej spokojnej okolicy.
Pulpet wyprzedził ją, poszczekując nerwowo. Detektor ruchu u sąsiadów włączył lampę, na trawnik wskoczyła okrągła plama światła. Abby zachwiała się, zboczyła z chodnika. Torebka spadła jej z ramienia, uderzyła o ziemię. Dziewczyna pokonała jeszcze metr czy dwa, po czym osunęła się na trawę.
– Abby! – krzyknęła Jill.
W następnej sekundzie znalazła się przy niej, kucnęła, by obejrzeć ją z bliska, ocenić jej stan. Dziewczyna była przytomna, lecz szlochała tak gwałtownie, że z trudem łapała oddech. Jill obejrzała najpierw głowę, potem skrupulatnie całe ciało, szukając ran i skaleczeń. Nie znalazła. Na policzkach dziewczyny łzy zostawiły ciemne smugi tuszu do rzęs, mokre włosy przylgnęły do szyi, letnia sukienka oblepiła tułów, natomiast puls, ku zaskoczeniu Jill, okazał się regularny i mocny.
– Abby, co się stało?
– Przytul mnie… – Dziewczyna uniosła ręce. – Mocno, błagam…
Jill wzięła Abby w ramiona. Nie pierwszy raz przygarniała ją w ten sposób, nic więc dziwnego, że zalała ją fala wspomnień wyzwolonych z tajemnej kryjówki w głębi serca. W rozbłysku odsłaniającym przeszłość Jill zobaczyła scenę, gdy Abby przewróciła się w czasie jazdy na rolkach i skręciła nogę w kostce. A potem dzień, gdy dziewczyna dostała marną ocenę z testu, do którego się solidnie przygotowywała. Albo wówczas, gdy nie wybrano jej do reprezentacji drużyny piłki nożnej. Abby zawsze była wrażliwym dzieckiem, a teraz, chociaż już dorosła, zanosiła się płaczem jak chyba nigdy dotąd.
– Abby, kochanie, o co chodzi? Powiedz, jakoś zaradzimy…
– Nie mogę… nie wiem… – załkała dziewczyna. – Koszmar…
Jill wyczuła w jej oddechu alkohol. Uświadomiła sobie, że nie widziała Abby od trzech lat, teraz dziewczyna skończyła dziewiętnaście – trudny wiek…
– Jill… – jęknęła Abby. – Tata… tata nie żyje.
– Co takiego?!
Były mąż Jill dopiero co przekroczył czterdziestkę i cieszył się doskonałym zdrowiem.
– Ktoś… Ktoś go zabił! – krzyknęła Abby wstrząsana szlochem. – Pomóż mi! Muszę się dowiedzieć, kto to zrobił.
Jill przygarnęła rozdygotaną dziewczynę do serca. Niewiele rozumiała. Nie potrafiła sobie wyobrazić Williama jako ofiary morderstwa, a w zasadzie w ogóle w roli jakiejkolwiek ofiary.
W pierwszym odruchu zaniepokoiła się przede wszystkim o jego córki, Abby i Victorię, oraz własną, Megan. Będą zdruzgotane, również Megan, dla której był ojczymem, ponieważ innego taty nie miała, jej biologiczny ojciec umarł, zanim przyszła na świat.
– Kochanie, co robicie? – odezwał się Sam głośno, przekrzykując ulewę. – Chodźcie do domu!
Jill nie zauważyła, kiedy się przy nich zjawił.
– William został zamordowany – powiedziała głosem bez wyrazu.
– Słyszałem. Nie wzywam pogotowia, nie ma potrzeby, ona jest pijana.
Skrzywił się, mrużąc oczy przed jaskrawym światłem reflektora. Z włosów ściekała mu woda, koszulkę polo znaczyły wielkie mokre plamy.
– Wezmę ją pod ramię, ty z drugiej strony – zarządził. – Na "trzy". Raz, dwa, trzy!
Pociągnął Abby do góry.
– Możemy iść – oceniła Jill.
Zabrali z chodnika torebkę i na wpół prowadząc, na wpół niosąc Abby, ruszyli do domu przez nasiąknięty wodą trawnik. Pulpet nie odstępował ich na krok.
Jill próbowała uporządkować myśli. Długo tęskniła za Abby, lecz nie przypuszczała, że spotka się z nią w takich okolicznościach. No i nie wiedziała, jak ma powiedzieć Megan o losie Williama. A przy tym, choć z całego serca współczuła wszystkim trzem dziewczynkom, nie uroniła nad byłym mężem nawet jednej łzy. Nie bez powodu się z nim rozstała, a powód nie był błahy. Stanowczo.
Najwyraźniej nie tylko wybrańcy bogów umierają młodo.


Rozdział 2

– Chodź, kochanie… – Jill podprowadziła Abby do kuchennej wyspy. – Siadaj tutaj, siadaj. – Przeniosła spojrzenie na Sama. – Przytrzymam ją, czy mógłbyś podać wodę i przynieść ręczniki?
– Tak, jasne.
Wysunął się spod ramienia dziewczyny i podszedł do zlewu. Pulpet nieprzerwanie krążył między nimi, trochę posapując, trochę machając ogonem, wyraźnie zdezorientowany.
– Nie dociera do mnie – wyjąkała Abby. – On naprawdę nie żyje. – Opadła ciężko na krzesło, ukryła twarz w dłoniach. – To straszne! – Jej ciałem wstrząsnął szloch. – Nie wiem, co robić… Nigdy więcej… już go nie zobaczę…
– Ciii, kochanie. Powolutku, spokojnie. – Jill też usiadła. Objęła zapłakaną Abby. Kochała tę dziewczynę, uświadomiła to sobie na nowo z całą mocą. – Współczuję ci – powiedziała.
– Kto to zrobił? – załkała Abby. – Dlaczego? Nic nie rozumiem… Nie wierzę! To nie może być prawda! – Rozszlochała się na dobre. – Już nigdy, nigdy nie będziemy rozmawiać… Tak nie wolno… To niesprawiedliwe… Niemożliwe… Nie wiem, co robić…
– Już dobrze, już dobrze… – Jill przytuliła dziewczynę mocniej, usiłowała ją rozgrzać własnym ciałem, znów poczuła się jej matką. Abby została półsierotą w wieku czterech lat, Jill matkowała jej przez osiem, wychowywała ją i jej starszą siostrę Victorię jak własne.
– Mieszkam w domu taty i chociaż… no, taty często nie było, to przecież zawsze mogłam do niego zadzwonić… o wszystko zapytać…
– Biedactwo.
Jill podniosła spojrzenie na Sama, który postawił na blacie szklankę wody.
– Radzisz sobie? – spytał cicho, z troską zaglądając jej w oczy.
– Tak – odparła dziarsko. – Dziękuję.
Mimo stanowczego zapewnienia w rzeczywistości z trudem powstrzymywała łzy. Udrękę sprawiało jej łkanie Abby niosące się echem w cichym domu.
– To dobrze. Przyniosę ręczniki.
Sam ścisnął ją za ramię i poszedł na piętro.
– I pilnował płacenia rachunków… i w ogóle zajmował się wszystkim w domu… A ja nie mam pojęcia… co się z tym wszystkim robi… i w ogóle… nie chcę być sama…
– Nie jesteś sama. Ja cię nie opuszczę – zapewniła ją Jill odruchowo i zaraz spontanicznie pojawiły się następne słowa, nieuniknione, jakby od zawsze czekały za kulisami na swoją kolej. – Kocham cię, skarbie, i będę cię kochała zawsze.
– Ja ciebie też kocham. – Abby podniosła na nią oczy pełne łez. Twarz miała zaczerwienioną od płaczu, na policzkach czarne ślady rozmazanego tuszu. – Bardzo cię kocham… jesteś dla mnie mamą… zawsze byłaś i zawsze będziesz.
– Racja, skarbie. Już nie płacz. Jakoś to ogarniemy.
– Nie rozumiem, dlaczego… dlaczego ciągle mnie kochasz. – Abby pokręciła głową, z jej oczu na nowo popłynęły łzy. – Dobrze wiem, że nie zasługuję… nawet na to, żeby w ogóle z tobą być.
– Co ty wygadujesz! Straszne bzdury. Nawet tak nie myśl.
– Taka jest prawda. Zachowywałam się okropnie… Ty do mnie wydzwaniałaś, a ja ani razu nie oddzwoniłam… Chciałam, naprawdę, tylko że tata mi zabronił… Bałam się… Na pewno by się wściekł, gdyby się dowiedział… Dlatego nie dzwoniłam. – Rozszlochała się w głos. – Tak mi strasznie przykro… Przepraszam… Czuję się winna… Nie wiem, jak cię przepraszać… Nie mam gdzie się podziać… Jestem okropna…
– Uspokój się, kochanie – powiedziała Jill ze ściśniętym gardłem. Przytuliła Abby do piersi, ukołysała ją łagodnie. – Dobrze wiesz, że gdyby nic nam nie stało na drodze, nie straciłybyśmy kontaktu.
Starała się za wszelką cenę utrzymać więź z dziewczynkami, jednak William stanowczo zażądał, by się usunęła z ich życia, groził jej nawet zakazem sądowym. Zasięgnęła porady prawnej, niestety, uzyskała jedynie potwierdzenie, że nie ma żadnych praw do dziewcząt, co więcej, prawnik podkreślił z naciskiem, że gdyby złamała sądowy zakaz zbliżania się do córek byłego męża, dziewczynki musiałyby zeznawać przed sądem, a do tego nie chciała doprowadzić pod żadnym pozorem.
– Nie wiem… Naprawdę nie rozumiem, jak w ogóle możesz mnie kochać – wyjąkała Abby. – Minęły trzy lata!
– Prawdziwa miłość nie liczy lat. – Jill nie widziała dziewcząt od pamiętnej strasznej nocy, lecz ciągle zdawało się jej, jakby to było wczoraj.
– Wiem… wiem. To ja jestem wszystkiemu winna. Źle cię traktowałam… chociaż tak bardzo się starałaś utrzymać z nami kontakt.
– Nie wolno ci się obwiniać. Rozwód zawsze jest trudny dla wszystkich, których dotyka. Nie zrobiłaś nic złego. – Pogładziła rozdygotaną dziewczynę po włosach.
William gotów był mścić się na Jill za rozstanie dosłownie na wszelkie sposoby, nawet krzywdząc przy tym własne córki, ale w tej chwili nie chciała myśleć o byłym mężu, teraz liczyła się wyłącznie Abby.
– Nie rozumiem – załkała dziewczyna – jakim cudem potrafisz mi wybaczyć. Jestem okropna… Ale i tak wiedziałam, że mogę ci zaufać, że nie będziesz się na mnie wściekała.
– Skarbie, oczywiście nie mam żadnych pretensji, cieszę się na twój widok, nawet gdy przynosisz smutne wieści. Pomogę ci, jak tylko będę umiała. Dobrze zrobiłaś, że do mnie… przyszłaś. – O mało nie powiedziała "wróciłaś".
– Dziękuję… – Abby wtuliła twarz w szyję Jill. – Jesteś kochana. Tęskniłam za tobą. Strasznie się za tobą stęskniłam. Przepraszam, że nie oddzwaniałam… Miałam nadzieję, że wiesz… Jesteś dla mnie ważna.
– Wiem, słoneczko. Ja też cię kocham. Dlatego w końcu przestałam dzwonić. Ale nie było dnia, żebym o was obu nie myślała.
– Ja też o tobie ciągle myślałam i… i bardzo chciałam się z tobą zobaczyć.
– Już, kochanie, już dobrze. – Jill serce ścisnęło się w piersi, a równocześnie wezbrała w niej lodowata wściekłość. Miała nadzieję, że William smaży się w piekle. Dziwnie się czuła, rozdarta między nienawiścią do byłego męża a miłością do jego córki. – Staraj się oddychać głęboko. Dam ci chusteczki, wytrzesz oczy.
– Dobrze…
Abby rozluźniła uścisk, Jill podała jej kilka chusteczek.
– Proszę. Wydmuchaj nos, odetchnij, wypij trochę wody.
– O rany, ale się spłakałam, pewnie okropnie wyglądam. Zawsze ryczę jak jakiś zasmarkaniec… – Otarła chusteczką mokre oczy, poczerniałe od tuszu policzki, wydmuchała nos. – Ohyda.
– Śmiało, nie oszczędzaj. – Jill wyciągnęła z opakowania kilka białych prostokątów miękkiej ligniny.
Dziewczyna ponownie wytarła twarz, jeszcze raz solidnie wyczyściła nos.
– Tak się rozkleiłam. Przepraszam.
– Nic nie szkodzi, nie przejmuj się. – Jill podsunęła jej całe pudełko.
Abby chlipnęła i przycisnęła do oczu następną chusteczkę, zatrzymując ostatnie łzy.
– Czuję się… jak ostatnia smarkula.
– Kiedy człowiek płacze, zawsze jest bezradny jak dziecko. Wypij chociaż trochę wody.
Dziewczyna wzięła szklankę do ręki. Na jej paznokciach błyszczał ciemnofioletowy lakier.
Pod troskliwym spojrzeniem Jill łapczywie przełknęła kilka łyków. Oczy miała podkrążone i nabiegłe krwią, jakby się nie wysypiała. Ubrana była w cienką sukienkę nieodpowiednią do pogody, materiał oblepił jej ciało, kształtne, choć nieco za szczupłe. Z ciemnych włosów nadal ściekały krople deszczu.
– Chcesz więcej wody? – spytała Jill. Równocześnie przeniosła spojrzenie na Sama, który akurat wrócił do kuchni z ręcznikami.
– Przyniosłem.
– Dziękuję. – Jill wzięła od niego ręczniki, jeden położyła na wyspie, przy opróżnionej szklance.
– Za wodę już dziękuję – zdecydowała Abby.
– To teraz się wytrzyj. – Jill zarzuciła dziewczynie ręcznik na ramiona i energicznie rozmasowała jej plecy. – Lepiej?
– Dużo lepiej. – Abby gwałtownie zaczerpnęła powietrza, zamarła w bezruchu, po czym kichnęła głośno.
– Chusteczkę?
– Nie, nie, dziękuję, nie trzeba. – Powoli dochodziła do siebie. – O rany. – Usiadła prosto, kilka razy mrugnęła energicznie, pozbywając się resztek łez. Zanurzyła twarz w ręczniku, a gdy go opuściła, zostały na nim ślady po różu i błyszczyku. – Oj, przepraszam.
– Nic nie szkodzi.
Jill podała jej kolejny ręcznik. Abby zarzuciła go na włosy i zwinęła w turban.
– Nie mieści mi się w głowie, że tata naprawdę nie żyje. – Westchnęła ciężko. Dolna warga jej wyraźnie zadrżała.
– Tak mi przykro, kochanie.
– Przepraszam, że się upiłam. – Wolno pokręciła głową, jej piękne oczy, ciemnobrązowe jak żyzna ziemia, lśniły.
– Daj spokój. Widocznie tego potrzebowałaś.
– W każdym razie teraz już jestem trzeźwa. Z całą pewnością.
Jill pogładziła ją po ramieniu.
– Chcesz kawy? Rozgrzejesz się.