Rozdział pierwszy

A wszystko przez mur berliński.
Gdyby nie on, Cecilia nigdy nie znalazłaby tego listu i nie siedziałaby teraz przy kuchennym stole, z całej siły starając się powstrzymać przed rozerwaniem szarej od kurzu koperty, zaadresowanej przerywającym niebieskim długopisem.
Pismo było Cecilii znane równie dobrze jak jej włas­ne. Odwróciła list. Był zaklejony pożółkłą taśmą klejącą. Kiedy go napisano? Wyglądał na stary, zupełnie jakby pochodził sprzed wielu lat, ale trudno było mieć co do tego pewność.
Nie zamierzała go otwierać. Podjęła już decyzję, że tego nie zrobi, a była najbardziej zdecydowaną osobą, jaką znała. Nie ma się nad czym zastanawiać.
Chociaż tak naprawdę cóż takiego mogło się stać, gdyby jednak to zrobiła? Każda inna kobieta rozerwałaby kopertę bez chwili namysłu. Cecilia przebiegła w myślach listę przyjaciółek, zastanawiając się, jaka byłaby reakcja każdej z nich, gdyby teraz do nich zadzwoniła i zapytała o radę.
Miriam Openheimer: Jasne, że otworzyć.
Erica Edgecliff: Żartujesz, otwieraj natychmiast.
Laura Marks: Tak, powinnaś go otworzyć, a potem przeczytać mi go na głos.
Sarah Sacks: Pytanie jej o zdanie nie miałoby sensu, ponieważ Sarah nie była w stanie podjąć żadnej decyzji. Kiedy Cecilia pyta ją o to, czy woli herbatę, czy kawę, biedaczka zwykle siedzi dobrą minutę ze zmarszczonymi brwiami, rozważając w męce zalety i wady obu napojów, by w końcu powiedzieć: "Kawę! Nie, poczekaj, herbatę!". Konieczność podjęcia podobnej decyzji pewnie przyprawiłaby ją o migrenę.
Mahalia Ramachandran: Absolutnie nie wolno ci go otwierać. To byłby przejaw lekceważenia wobec twojego męża. Nie możesz tego zrobić.
Mahalia o wielkich brązowych oczach czasami potrafi być zbyt nadgorliwa, jeśli chodzi o kwestie etyki.
Cecilia zostawiła list na stole i zabrała się do nalewania wody do czajnika.
Do diabła z murem berlińskim, zimną wojną i tym kimś, kto w tysiąc dziewięćset czterdziestym którymś tam głowił się, co począć z niewdzięcznymi Niemcami, facetem, który nagle pstryknął palcami i stwierdził: "Mam, na Jowisza! Zbudujemy ogromny mur i zamkniemy za nim tych gnojków!".
Prawdopodobnie nie brzmiał przy tym niczym starszy sierżant brytyjskiej armii.
Esther na pewno wiedziałaby, kto wpadł na pomysł wybudowania muru berlińskiego. Pewnie ustaliłaby nawet datę urodzenia tego faceta. Bo przecież to musiał być mężczyzna. Tylko facet mógł wpaść na równie okrutny pomysł: rzecz w zasadzie idiotyczną, a jednak brutalnie skuteczną.
Czy to seksistowska uwaga?
Cecilia włączyła czajnik, a następnie papierowym ręcznikiem osuszyła zlew z kropelek wody. Stal aż zalśniła.
Jedna ze znajomych mam, która miała trzech synów niemal w dokładnie tym samym wieku, co córki Cecilii, stwierdziła w zeszłym tygodniu, tuż przed spotkaniem komitetu zajmującego się organizacją szkolnego kiermaszu, że jakaś uwaga Cecilii była "odrobinkę seksistowska". Cecilia nie mogła sobie przypomnieć, co dokładnie wtedy powiedziała, ale przecież tylko żartowała. Zresztą czy kobiety nie mają prawa do odrobiny seksizmu przez następne co najmniej dwa tysiące lat czy coś koło tego, by wyrównać rachunki?
Może naprawdę miała seksistowskie ciągoty?
Woda zawrzała. Cecilia zakręciła torebką earl greya, obserwując pasma czerni rozchodzące się w wodzie niczym atramentowe smugi. Istnieją gorsze rzeczy niż bycie seksistą. Na przykład można być kimś, kto składa razem palce, gdy mówi "odrobinę".
Popatrzyła na herbatę i westchnęła. W tym momencie bardziej przydałby się jej kieliszek wina, jednak na czas Wielkiego Postu całkowicie zrezygnowała z alkoholu. Jeszcze tylko sześć dni. Musi wytrzymać. Butelka drogiego shirazu już czeka na otwarcie w Niedzielę Wielkanocną, kiedy to Cecilia będzie gościć na świątecznym obiedzie trzydzieścioro pięcioro dorosłych osób i dwadzieścioro troje dzieci, więc bez dwóch zdań będzie potrzebowała czegoś mocniejszego. Chociaż miała sporą wprawę w podejmowaniu gości. Urządzała już przecież przyjęcia wielkanocne i bożonarodzeniowe, z okazji Dnia Matki czy Dnia Ojca. John-Paul miał pięciu młodszych braci, wszystkich żonatych i dzieciatych, więc zawsze zbierała się tego spora gromadka. Podstawą było planowanie. Staranne planowanie.
Zabrała kubek z herbatą do stołu. Czemu właściwie wyrzekła się alkoholu na okres Wielkiego Postu? Polly wykazała się większym rozsądkiem i zrezygnowała z dżemu truskawkowego. Cecilia nigdy nie zauważyła, żeby dżem truskawkowy interesował jej córkę w jakiś szczególny sposób, ale teraz ciągle można ją było zastać przed otwartą lodówką, jak wpatruje się w słoik tęsknym wzrokiem. Potęga negacji.
– Esther! – zawołała.
Esther siedziała z siostrami w sąsiednim pokoju. Całą trójką oglądały The Biggest Loser przy ogromnej paczce solonych chipsów, która została jeszcze z Dnia Australii, kiedy to urządzili sobie grilla. Cecilia nie miała pojęcia, dlaczego jej szczupłe córki tak lubią oglądać program o otyłych ludziach, którzy głodząc się i płacząc, usiłują w pocie czoła zrzucić nadprogramowe kilogramy. Z całą pewnością nie uczyły się z niego zdrowszych nawyków żywieniowych. Powinna tam wkroczyć i skonfiskować tę paczkę chipsów, ale przecież wszystkie trzy bez protestów zjadły na kolację łososia i gotowane na parze brokuły, a ona nie miała sił na awanturę.
– Bez pracy nie ma kołaczy! – doleciał ją ryk telewizora.
Może jednak czegoś się nauczą z tego programu. Nikt nie wiedział lepiej niż ona, jak prawdziwe są te słowa! Jednak wyraz lekkiej odrazy, jaki przemknął po ich młodych, gładkich buziach, nie przypadł jej do gustu. Zawsze tak się pilnowała, żeby w obecności córek nie komentować wyglądu innych ludzi. Niestety nie mogła tego powiedzieć o swoich przyjaciółkach. Nie dalej niż wczoraj Miriam Openheimer jęknęła na tyle głośno, by dotarło to do uszu jej podatnych na wpływy dziewczynek: "Chryste, tylko spójrzcie na mój brzuch!". A następnie ścisnęła w palcach ciało, jakby to było coś odrażającego.
Super, Miriam, jakby nasze córki nie były już wystarczająco bombardowane każdego dnia milionem podobnych przekazów.
Chociaż brzuch Miriam rzeczywiście robił się coraz wydatniejszy.
– Esther! – zawołała ponownie.
– O co chodzi? – odkrzyknęła Esther cierpliwym, udręczonym głosem, który zdaniem Cecilii musiał stanowić nieświadomą imitację jej własnego.
– Kto wpadł na pomysł zbudowania muru berlińskiego?
– No cóż, wszyscy są niemal zgodni, że Nikita Chruszczow! – odpowiedziała natychmiast Esther, wymawiając egzotycznie brzmiące nazwisko z wielkim upodobaniem i swoją wersją rosyjskiego akcentu. – To był chyba premier Rosji. A może chodzi o…
– Zamknij się, Esther!
– Esther, nie słyszę telewizora!
Siostry zareagowały natychmiast z typową dla nich uprzedzającą grzecznością.
– Dziękuję, kochanie! – Cecilia upiła łyk herbaty, wyobrażając sobie, jak cofa się w czasie i mówi temu Chruszczowowi, co o nim myśli. Nie, panie Chruszczow, nie może pan zbudować muru. To wcale nie będzie najlepszy dowód na to, że komunizm działa. To się naprawdę nie sprawdzi. Proszę posłuchać, ja też jestem zdania, że kapitalizm nie stanowi odpowiedzi na wszystkie bolączki tego świata! Może pokażę panu ostatni wyciąg z mojej karty kredytowej? Ale naprawdę powinien pan to wszystko jeszcze raz przemyśleć.
W ten sposób pięćdziesiąt lat później Cecilia nie znalaz­łaby tego listu. Listu, przez który czuła się teraz taka… jak to się mówi?
Rozkojarzona. Dokładnie tak.
Lubiła stan koncentracji. Była dumna ze swojej umiejętności skupiania się nawet w najmniej sprzyjających warunkach. Jej codzienne życie składało się z miliona maleńkich kawałeczków – "Trzeba kupić kolendrę", "Fryzjer Isabel", "Kto przypilnuje Polly na zajęciach z baletu we wtorek, kiedy ja pojadę z Esther do logopedy?" – zupełnie jak jeden z tych ogromnych zestawów puzzli, nad którymi Isabel spędzała całe godziny. I choć Cecilia nigdy nie miała cierpliwości do układanek, wiedziała doskonale, gdzie powinien trafić każdy najdrobniejszy element, jak dopasować go do kolejnego kawałka.
No dobrze, może jej życie nie było szczególnie frapujące czy niezwykłe. Udzielała się w szkole córek i pracowała na pół etatu jako konsultantka Tupperware, nie była aktorką, agentką ubezpieczeniową czy… poetką mieszkającą w Vermont. (Dopiero niedawno odkryła, że jej koleżanka z liceum, Liz Brogan, była uznaną poetką i mieszkała w Vermont. Ta sama Liz, która jadła kanapki z serem i pastą Vegemite i regularnie gubiła bilet miesięczny na autobus. Cecilia musiała się naprawdę postarać, by nie uznać tego za irytujące. Nie żeby sama chciała pisać wiersze. Ale mimo wszystko. Można by pomyśleć, że jeśli ktoś będzie wiódł zupełnie zwyczajne życie, to będzie to właśnie Liz Brogan). Oczywiście sama Cecilia nigdy nie aspirowała do niczego więcej niż przeciętność. Oto ja, zwykła mama z przedmieścia, przyłapywała się czasem na myśleniu, zupełnie jakby ktoś oskarżył ją, że udaje kogoś innego, kogoś lepszego.
Inne matki często opowiadały o tym, jak bardzo czują się czasem przytłoczone codziennością. Zawsze pytały przy tym: "Jak ty to robisz, Cecilio?", a ona nie potrafiła udzielić im sensownej odpowiedzi. Nie rozumiała, co nastręcza im takich trudności.
Teraz jednak, nie wiedzieć czemu, wszystko wydawało się zagrożone. To bez sensu.
Może to nie miało nic wspólnego z listem. Może to wina hormonów. Zdaniem doktora McArthura znajdowała się przecież "w stanie prawdopodobnie perimenopauzalnym". ("Och, to niemożliwe", zareagowała wtedy odruchowo, zupełnie jakby odpowiadała na łagodną, żartobliwą, ale jednak zniewagę).
A może to właśnie przypadek tego dziwnego niepokoju, którego doświadczały niektóre kobiety. Inne kobiety. Ona zawsze uważała niespokojnych ludzi za uroczych. Takich milutkich, wiecznie zatroskanych ludzi jak Sarah Sacks, których miało się ochotę pogłaskać po główce.
Może gdyby otworzyła ten list i przekonała się, że to nic takiego, wszystko znowu nabrałoby ostrości. Miała tyle spraw do załatwienia. Musi poskładać pranie, dwa pełne kosze, wykonać trzy pilne telefony, upiec bezglutenowe ciasto dla nietolerujących glutenu członków grupy zajmującej się projektowaniem strony internetowej szkoły (innymi słowy – dla Janine Davidson), której spotkanie miało się odbyć następnego dnia.
Są jeszcze inne sprawy poza listem, które mogą budzić jej niepokój.
Na przykład seks. Ta kwestia cały czas tkwiła gdzieś w jej podświadomości.
Zmarszczywszy brwi, przesunęła dłońmi po swojej talii, swoich "mięśniach skośnych", jak mawiała jej instruktorka pilatesu. Och, do licha, cała ta sprawa z seksem to nic takiego. Naprawdę, wcale nie zaprzątała sobie tym głowy, zwyczajnie nie dopuści do tego, by takie rzeczy zatruły jej życie. To bez znaczenia.
Możliwe, że od tamtego ranka w zeszłym roku zdawała sobie sprawę z istnienia jakiegoś podskórnego poczucia kruchości, nowej świadomości, że życie pełne kolendry i prania może zostać nam odebrane w ułamku sekundy, że nasza zwyczajność może się rozpłynąć jak mgła, a ty nagle stajesz się człowiekiem, który pada na kolana z twarzą uniesioną ku niebu, podczas gdy obce kobiety rzucają ci się na pomoc, a jeszcze inne odwracają głowy i myślą: "Oby to nigdy nie spotkało mnie".
Cecilia przypomniała sobie tę scenę po raz tysięczny: lot małego Spidermana. Była jedną z kobiet, które ruszyły biegiem. No cóż, to oczywiste, że tak zareagowała: otworzyła drzwi auta, chociaż doskonale wiedziała, że cokolwiek by zrobiła, niczego nie zdoła już zmienić. To nie była jej szkoła, dzielnica, parafia. Żadna z jej córek nigdy nie bawiła się z tym chłopcem, a ona sama nigdy nie piła kawy z klęczącą kobietą. Po prostu zatrzymała się na światłach po drugiej stronie skrzyżowania, kiedy to się wydarzyło. Drobny, na oko pięcioletni chłopiec w czerwono-niebieskim kostiumie Spidermana czekał na chodniku, ściskając rękę matki. Akurat był tydzień czytelnictwa, dlatego chłopiec był przebrany. Cecilia przyglądała mu się i myślała: "Hm, Spiderman przecież nie jest postacią z książki", kiedy chłopiec, właściwie bez powodu, puścił rękę matki i zszedł z krawężnika na jezdnię. Cecilia krzyknęła. A do tego instynktownie, co przypomniała sobie dopiero później, z całej siły nacis­nęła klakson.
Gdyby przejeżdżała tamtędy ułamek sekundy później, nawet by tego nie zauważyła. Dziesięć minut potem śmierć tego chłopca nie znaczyłaby dla niej nic więcej niż tylko kolejny objazd. Teraz było to jednak wspomnienie, z powodu którego jej wnuki będą pewnie kiedyś mówić: "Ojej, babciu, nie ściskaj mi ręki tak mocno".
Oczywiście nie było żadnego związku między małym Spidermanem a tym listem.
Po prostu przypominała sobie o tym chłopcu w różnych najdziwniejszych momentach życia.
Przesunęła list koniuszkiem palca, a następnie sięgnęła po książkę The Rise and Fall of the Berlin Wall, którą Esther wypożyczyła z biblioteki.
No tak, mur berliński. Cudownie.
Tego ranka przy śniadaniu po raz pierwszy zorientowała się, że mur berliński odegra w jej życiu ważną rolę.
Siedziały przy stole tylko we dwie – ona i Esther. John-Paul miał zostać za oceanem, w Chicago, aż do piątku, a Isabel i Polly jeszcze spały.
Zwykle rano Cecilia nie miała nawet czasu usiąść. Po prostu połykała coś w pośpiechu przy kuchennym blacie, kończąc przy okazji przygotowywanie drugiego śniadania dla dziewczynek, sprawdzając na iPadzie zamówienia na pojemniki, rozładowując zmywarkę, pisząc SMS-y do klientek w sprawie imprez Tupperware czy wykonując milion innych czynności. Tak rzadko miała okazję spędzić trochę czasu w towarzystwie swojej wyjątkowej, średniej córki. Dlatego dziś usiadła z porcją musli do stołu, przy którym Esther pałaszowała już płatki śniadaniowe, i czekała.
Zdążyła się już nauczyć, że tak właśnie powinna postępować z córkami. Nic nie mówić, nie zadawać żadnych pytań, po prostu dać im trochę czasu. W końcu i tak powiedzą, co je gnębi. To zupełnie jak z łowieniem ryb. Potrzebne są cisza i cierpliwość (tak przynajmniej słyszała, bo sama prędzej dałaby się pokroić na kawałeczki, niż wybrałaby się na ryby).
Milczenie nie przychodziło jej łatwo. Zawsze była paplą. "Chryste, czy ty się nigdy nie zamykasz?" – zapytał kiedyś jej facet. W chwilach zdenerwowania zwykle dużo mówiła. Tamten chłopak musiał naprawdę działać jej na nerwy. Chociaż paplała równie dużo, kiedy była szczęśliwa.
Ale tego ranka się nie odzywała. Po prostu jadła i czekała. I rzeczywiście w końcu Esther przerwała milczenie.
– Mamo – rzuciła jak zawsze wyważonym tonem, lekko przy tym sepleniąc. – Wiedziałaś, że niektórzy ludzie uciekali przez mur berliński balonem, który sami zrobili?
– Nie miałam pojęcia – odparła Cecilia, chociaż przecież mogła to wiedzieć.
Żegnaj, "Titanicu", witaj, murze berliński, pomyślała.
Wolałaby, żeby Esther zwierzyła się z tego, co czuje, wspomniała coś o kłopotach w szkole czy przyjaciółkach, zapytała o seks, ale nie, ona miała ochotę rozmawiać o murze berlińskim.
Odkąd Esther skończyła trzy lata, co jakiś czas znajdowała sobie nowy obiekt zainteresowania, choć właściwsze byłoby tu słowo "obsesja". Najpierw były dinozaury. Oczywiście mnóstwo dzieci je uwielbia, ale fascynacja Esther była, no cóż, dość męcząca i nieco dziwaczna. Zwyczajnie nic innego jej nie obchodziło. Rysowała dinozaury, bawiła się ich figurkami, nawet się za nie przebierała. "Nie jestem Esther", powtarzała. "Jestem tyranozaur". Każda historyjka na dobranoc musiała być o dinozaurach, każda rozmowa musiała ich w jakiś sposób dotyczyć. Na szczęście męża interesował ten temat, bo Cecilia zaczynała się nudzić po pięciu minutach. ("To wymarłe stworzenia! Nie mają nic ciekawego do powiedzenia!"). John-Paul zabierał córkę na wycieczki tematyczne do muzeum, znosił jej do domu książki i całymi godzinami rozmawiał z nią o roślinożernych i mięsożernych dinozaurach.
Od tamtej pory obiekty zainteresowania Esther zdążyły się zmienić wielokrotnie, obejmując przedział od rollercoasterów po ropuchy olbrzymie. Ostatnio fascynował ją "Titanic". Była już na tyle duża, by samodzielnie wyszukiwać informacje w bibliotece i Internecie, a Cecilia nie mogła się nadziwić, jak wiele wiadomości potrafi zdobyć jej córka. Która dziesięciolatka czyta w łóżku książki historyczne, tak grube i nieporęczne, że ledwie jest w stanie je utrzymać?
"Proszę ją mobilizować do zdobywania wiedzy", powtarzali nauczyciele, ale Cecilia zaczynała się martwić. Miała wrażenie, że Esther cierpi na autyzm albo przynajmniej plasuje się gdzieś w jego spektrum. Kiedy jednak wspomniała o tym matce, ta wybuchnęła śmiechem, po czym rzuciła: "Przecież Esther jest dokładnie taka jak ty kiedyś!". (To nie była prawda. Idealnie uporządkowana kolekcja lalek Barbie to z całą pewnością nie to samo).
– Tak się składa, że mam nawet kawałek tego muru – powiedziała Cecilia tego ranka, nagle przypomniawszy sobie o tym fakcie. Na widok błysku zainteresowania w oczach Esther zrobiło jej się cieplej. – Byłam w Niemczech, akurat kiedy go burzyli.
– Mogę go zobaczyć?
– Dostaniesz go ode mnie w prezencie, kochanie.
Isabel i Polly uwielbiały błyskotki i ciuchy. Esther wolała kawałek muru berlińskiego.
W 1990 roku dwudziestoletnia Cecilia miała akurat sześć tygodni wakacji i podróżowała wraz ze swoją przyjaciółką, Sarah Sacks, po Europie. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej ogłoszono, że mur berliński zostanie zburzony. (Sławny brak zdecydowania Sarah i sławna stanowczość Cecilii czyniły z nich idealne towarzyszki podróży. Zero jakichkolwiek konfliktów).
Kiedy dotarły do Berlina, natknęły się na turystów, którzy stali wzdłuż muru i próbowali odłupać jego kawałki na pamiątkę za pomocą kluczy, kamieni, właściwie wszystkiego, co mieli pod ręką. Mur był niczym ogromne cielsko martwego smoka, który niegdyś terroryzował miasto, a turyści przypominali kruki dziobiące padlinę.
Bez narzędzi odłupanie odpowiedniej bryły było właściwie niemożliwe, więc Cecilia i Sarah postanowiły (no cóż, w każdym razie Cecilia postanowiła) kupić po kawałku od co bardziej przedsiębiorczych mieszkańców miasta, którzy sprzedawali fragmenty muru najprzeróżniejszych rozmiarów z rozłożonych na ziemi koców. Kapitalizm zatriumfował. Można tu było nabyć praktycznie wszystko, od szarych odłamków wielkości szklanych kulek po ogromne bryły z fragmentami wykonanego sprayem graffiti.
Cecilia nie potrafiła sobie przypomnieć, ile zapłaciła za maleńki szary kamyk, który tak naprawdę mógł pochodzić z dowolnego przydomowego ogródka.
"I tak pewnie było", rzuciła Sarah, kiedy tamtego wieczoru siedziały w pociągu wyjeżdżającym z Berlina. Obie zaczęły się wtedy zaśmiewać z własnej łatwowierności, ale przynajmniej miały wrażenie, że stały się częścią historii. Cecilia włożyła swój kawałek do papierowej torby, którą podpisała: "MÓJ KAWAŁEK MURU BERLIŃSKIEGO", a kiedy wróciła do Australii, wrzuciła go do pudełka razem z innymi pamiątkami, które zebrała podczas tej podróży: podkładkami pod szklanki, biletami na pociąg, kartami dań, zagranicznymi monetami i hotelowymi kluczami.
Teraz żałowała, że nie zainteresowała się murem bardziej, nie zrobiła więcej zdjęć, nie wypytała napotkanych przypadkowo ludzi o jakieś anegdoty, którymi mogłaby dziś podzielić się z Esther. Tak naprawdę z wyprawy do Berlina zapamiętała jedynie przystojnego ciemnowłosego Niemca, z którym całowała się w nocnym klubie. Chłopak ciągle wyjmował kostki lodu ze swojego drinka i przesuwał nimi po jej obojczyku, co wtedy wydawało się jej wyjątkowo erotyczne. Teraz myślała, że to niehigieniczne i lepkie.
Jaka szkoda, że nie była ciekawą świata, politycznie uświadomioną dziewczyną, która wyciągała miejscowych na zwierzenia, jak się żyje w cieniu muru. Zamiast tego mogła opowiedzieć córce jedynie o pocałunkach i kostkach lodu. Oczywiście Isabel i Polly z wielką chęcią wysłuchałyby takich opowieści. Chociaż Isabel chyba osiągnęła już wiek, w którym myśl o tym, że jej matka mogła się całować z kimkolwiek, wydaje się odrażająca.
"Znaleźć kawałek muru berlińskiego dla E", dopisała Cecilia do liczącej dwadzieścia pięć punktów listy zadań na ten dzień, do której tworzenia wykorzystywała aplikację w swoim iPhonie. W okolicach godziny czternastej wreszcie wybrała się na strych, żeby rzeczywiście go poszukać.
Strych to może zbyt wiele powiedziane, była to raczej ciasna klitka pod dachem, służąca do przechowywania rozmaitych gratów. Można się tam było dostać, opuszczając drabinkę w suficie.
Wdrapawszy się na górę, Cecilia musiała się poruszać na ugiętych kolanach, żeby nie uderzyć się w głowę. John-Paul kategorycznie odmawiał wchodzenia na strych. Cierpiał na silną klaustrofobię i każdego dnia w drodze do biura pokonywał sześć pięter schodami, byle tylko nie korzystać z windy. Biedak wciąż miewał koszmary nocne – tkwił uwięziony w pomieszczeniu, którego ściany coraz bardziej na niego napierały. "Ściany!", budził się z krzykiem, spocony i przerażony. "Myślisz, że w dzieciństwie zamykano cię w szafie?", zapytała go kiedyś Cecilia (takie zachowanie teściowej wcale by jej nie zdziwiło), ale John-Paul odparł, że to mało prawdopodobne. "Szczerze mówiąc, w dzieciństwie John-Paul nigdy nie miewał koszmarów", rzuciła jego matka, kiedy któregoś razu Cecilia poruszyła tę kwestię. "Sypiał wprost wspaniale. Może karmisz go za tłusto na noc?". Cecilia zdążyła już przywyknąć do tych koszmarów.
Niewielki strych, choć zapchany rzeczami, był schludny i oczywiście świetnie zorganizowany. W ostatnich latach określenie "zorganizowany" zdawało się stanowić najważniejszą cechę Cecilii. Zupełnie jakby była pomniejszą gwiazdką z jedynie taką pretensją do sławy. To zabawne, że odkąd najbliżsi i przyjaciele zaczęli sobie żartować z jej zamiłowania do porządku, zdawało się ono tylko przybierać na sile, aż wreszcie jej życie stało się tak niesamowicie zorganizowane, zupełnie jakby macierzyństwo stanowiło sport, w którym święciła prawdziwe triumfy. Można by odnieść wrażenie, że czasem wręcz myślała sobie: "Jak daleko mogę się posunąć? Ile jeszcze zdołam wcisnąć do mojego życia, nie tracąc przy tym kontroli?".
I właśnie dlatego inni ludzie, jak na przykład Bridget, siostra Cecilii, mieli domy pełne zakurzonych rupieci, podczas gdy jej strych wypełniały starannie opisane plastikowe pojemniki. Jedyną rzeczą nie w jej stylu był stos pudeł po butach w kącie. Należały do Johna-Paula, który lubił trzymać wszelkie rachunki z danego roku podatkowego w jednym pudełku. Robił tak od lat, jeszcze zanim poznał Cecilię. Był z tego naprawdę dumny, toteż Cecilia powstrzymywała się od uwag, choć uważała, że segregator stanowiłby znacznie rozsądniejsze wykorzystanie miejsca.
Dzięki zwyczajowi opisywania pojemników znalazła swój kawałek muru berlińskiego niemal od razu. Spoczywał w pudle z napisem: "Cecilia: podróże/pamiątki, 1985–1990". Jej maleńki okruch historii. Wyjęła kawałek kamienia (betonu?) z wyblakłej papierowej torby i przez chwilę trzymała go w dłoni. Był mniejszy, niż zapamiętała. Nie wyglądał szczególnie imponująco, ale być może wystarczy, by zdobyć jeden z rzadkich, krzywych uśmiechów Esther. Trzeba się było nieźle natrudzić, żeby na taki zasłużyć.
Potem Cecilia pozwoliła sobie na chwilkę braku koncentracji przy przeglądaniu zawartości pudełka (owszem, codziennie radziła sobie z mnóstwem rzeczy, ale przecież nie była maszyną, więc i jej zdarzało się czasem marnować czas na błahostki). Roześmiała się na widok swojego zdjęcia z ciemnowłosym Niemcem, tym od kostek lodu. Podobnie jak kawałek muru berlińskiego chłopak nie robił dziś tak wielkiego wrażenia, jak zapamiętała. W tym momencie zadzwonił telefon. Gwałtownie wyrwana ze wspomnień, skoczyła na równe nogi i boleśnie uderzyła głową o sufit. Ach, te ściany, te ściany! Zakląwszy, zatoczyła się i trąciła łokciem wieżę pudełek po butach.
Co najmniej trzy z nich się otworzyły, a ich zawartość wysypała się na podobieństwo miniaturowej lawiny papieru. Właśnie dlatego podobny sposób przechowywania nie był dobrym pomysłem.
Cecilia znowu zaklęła i pocierając bolącą głowę, popatrzyła na pudełka, które najwyraźniej sięgały lat osiemdziesiątych. Zaczęła wpychać dokumenty z powrotem do jednego z nich, kiedy nagle dostrzegła wśród papierów białą kopertę zaadresowaną ręką Johna-Paula.
Podniosła ją.
Napis brzmiał:
Dla mojej żony, Cecilii Fitzpatrick
Otworzyć wyłącznie w przypadku mojej śmierci.
W pierwszym odruchu wybuchnęła śmiechem, a potem gwałtownie umilkła – zupełnie jakby była na przyjęciu i zaśmiała się z czyichś słów, a dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to nie żart, że ten ktoś mówił najzupełniej poważnie.
Przeczytała jeszcze raz: "Dla mojej żony, Cecilii Fitzpatrick". Poczuła wypływające jej na policzki ciepło, jakby nagle ogarnęło ją dziwne zażenowanie. Wstydziła się za niego czy siebie samą, tego nie potrafiła powiedzieć. Zupełnie jakby natknęła się na coś wstydliwego, jakby przyłapała męża na masturbowaniu się pod prysznicem. (Miriam Openheimer nakryła kiedyś Douga na czymś takim. To naprawdę straszne, że wszyscy się o tym dowiedzieli, ale po drugim kieliszku szampana Miriam rzadko potrafiła utrzymać język za zębami, a kiedy już się wygadała, nie dało się tego cofnąć).
Co tam było napisane? Przez chwilę Cecilia miała ochotę rozerwać kopertę, tak jak czasami (choć niezbyt często) wpychała ostatnie ciastko czy czekoladkę do ust, zanim poczucie winy zdążyło wygrać z łapczywością.
Znowu rozległ się dzwonek telefonu. Nie miała zegarka, więc nagle poczuła się tak, jakby kompletnie straciła poczucie czasu.
Wcisnęła resztę dokumentów do pudełka po butach, a potem zabrała list i kawałek muru berlińskiego na dół.
Ledwie opuściła strych, a już na nowo dała się porwać wartkiemu nurtowi codzienności. Musiała jeszcze dostarczyć spore zamówienie Tupperware do klientki, odebrać dziewczynki ze szkoły, kupić rybę na kolację (kiedy tylko John-Paul wyjeżdżał w delegację, jadały mnóstwo ryb, których on serdecznie nie znosił), wykonać parę telefonów. Proboszcz miejscowej parafii, ojciec Joe, dzwonił, żeby przypomnieć jej, że nazajutrz ma się odbyć pogrzeb siostry Urszuli. Najwyraźniej obawiał się, że w ceremonii nie weźmie udziału zbyt wiele osób. Oczywiście Cecilia nie omieszka się tam wybrać. Odłożyła tajemniczy list Johna-Paula na lodówkę, wręczyła Esther fragment muru berlińskiego, i wreszcie usiadły do kolacji.
– Dziękuję. – Esther ze wzruszającym pietyzmem obracała w palcach kawałek kamienia. – A z której dokładnie części muru pochodzi?
– No cóż, wydaje mi się, że gdzieś z okolic Checkpoint Charlie – rzuciła Cecilia z radosną pewnością siebie, choć tak naprawdę nie miała o tym zielonego pojęcia.
Za to mogę ci powiedzieć, że tamten chłopak miał czerwony T-shirt i białe dżinsy i że ujął mój kucyk w swoje palce ze słowami: "Bardzo ładne".
– To jest coś warte? – zainteresowała się Polly.
– Na pewno nie – rzuciła Isabel. – No bo jak udowodnisz, że to naprawdę pochodzi z muru berlińskiego? Wygląda jak zwykły kawałek kamienia.
– Badanie DMA – mruknęła Polly, a Cecilia pomyślała, że jej córka zbyt dużo czasu spędza przed telewizorem.
– DNA, nie DMA – poprawiła ją Esther. – I robi się je tylko ludziom.
– Wiem! – Polly już w momencie narodzin była wściek­ła, że jej siostry pojawiły się na tym świecie pierwsze.
– W takim razie dlaczego…
– Jak wam się wydaje, kogo wyrzucą dziś z The Biggest Loser? – zapytała Cecilia, podczas gdy przez głowę przemknęła jej myśl: Czemu, na Boga, czy ktokolwiek tam obserwuje moje życie, zmieniam temat rozmowy z interesującego okresu współczesnej historii, dzięki któremu moje dzieci mogłyby się nauczyć czegoś pożytecznego, na jakiś kiczowaty program telewizyjny, który nic im nie da, ale przynajmniej zapobiegnie domowym awanturom i uchroni mnie przed migreną? Gdyby John-Paul był w domu, pewnie postąpiłaby inaczej. Była znacznie lepszą matką, kiedy miała widownię.
Córki rozmawiały o The Biggest Loser przez resztę kolacji, a udająca zainteresowanie Cecilia nie przestawała rozmyślać o leżącym na lodówce liście. Kiedy stół został uprzątnięty po kolacji, a dziewczynki zasiadły przed telewizorem, znowu po niego sięgnęła.
Odstawiła filiżankę z herbatą i uniosła kopertę pod światło, zażenowana niedorzecznością tego gestu. Wyglądało jej to na odręczne pismo na liniowanym papierze. Nie była w stanie odcyfrować nawet jednego słowa.
Czyżby John-Paul widział w telewizji jakiś dokument o tym, jak żołnierze w Afganistanie piszą listy, które w wypadku ich śmierci mają trafić w ręce ich najbliższych, niczym wiadomości zza grobu, i uznał, że fajnie byłoby zrobić coś podobnego?
Nie potrafiła go sobie wyobrazić, jak zasiada do pisania podobnego listu. To taki sentymentalny gest.
Ale też piękny. John-Paul chciał, by po jego śmierci wiedziały, jak bardzo je kochał.
"…w przypadku mojej śmierci". Dlaczego w ogóle o tym myślał? Czyżby był chory? Chociaż list ewidentnie został napisany dawno temu, a John-Paul nadal dobrze się miewał. Kilka miesięcy temu przeszedł nawet kompleksowe badania, które zdaniem doktora Klugera dowodziły, że jest "zdrowy jak koń". Przez kilka dni John-Paul kręcił się po domu, podrzucając głową i rżąc, podczas gdy siedząca mu na barana Polly wymachiwała ścierką do naczyń niczym batem.
Cecilia uśmiechnęła się na to wspomnienie, a jej niepokój wreszcie ustąpił. A więc kilka lat temu John-Paul zdecydował się na wyjątkowo sentymentalny gest i skreś­lił tych kilka słów. Nie ma się czym denerwować. Nie powinna otwierać tego listu z czystej ciekawości.
Zerknęła na zegar. Dochodziła dwudziesta. John-Paul powinien się niedługo odezwać. Kiedy był w delegacji, dzwonił codziennie, zwykle właśnie o tej porze.
Nie zamierzała mu nawet wspominać o liście. Tylko wprawiłaby go w zakłopotanie, a to z pewnością nie był temat do rozmowy na telefon.
Po pierwsze: jakim cudem miałaby znaleźć ten list, gdyby John-Paul rzeczywiście umarł? Przecież mogła na niego nigdy nie trafić! Dlaczego nie dał go ich adwokatowi, Dougowi Openheimerowi, mężowi Miriam? Trudno było nie wyobrażać go sobie pod prysznicem, ale to nie miało przecież żadnego wpływu na jego umiejętności jako prawnika, chyba już więcej mówiło o łóżkowych umiejętnościach jego żony (przyjaźń Cecilii i Miriam opierała się w pewnej mierze na rywalizacji). Ale wziąwszy pod uwagę okoliczności, to nie był najlepszy moment, by wywyższać się w kwestii seksu. Przestań. Nie myśl teraz o waszych problemach z seksem.
Tak czy inaczej, to jednak głupota ze strony Johna-Paula, że nie dał tego listu Dougowi. Gdyby umarł, Cecilia pewnie wyrzuciłaby wszystkie jego pudełka po butach w jednym ze swoich ataków sprzątania, nie zadawszy sobie nawet trudu sprawdzenia ich zawartości. Jeśli John-Paul chciał, żeby znalazła ten list, szaleństwem było wpychać go do przypadkowego pudełka po butach.
Dlaczego nie schował go do teczki z kopiami ich testamentów, polis ubezpieczeniowych na życie i tak dalej?
John-Paul był jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich znała, o ile w grę nie wchodziła logistyka codziennego życia. "Naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem to faceci zdobyli władzę nad światem", mruknęła nie dalej jak tego ranka w rozmowie ze swoją siostrą Bridget, kiedy opowiedziała jej już, jak to John-Paul zgubił w Chicago kluczyki od wypożyczonego auta. SMS od niego niemal doprowadził ją do szału. Nic nie mogła zrobić! Oczywiście John-Paul niczego od niej nie oczekiwał, ale mimo wszystko!
Tego typu rzeczy ciągle mu się przytrafiały. Podczas swojego ostatniego pobytu za granicą zostawił laptopa w taksówce. Właściwie ciągle coś gubił. Portfele, telefony, klucze, nawet obrączkę. Przedmioty tak po prostu mu gdzieś znikały.
"Są całkiem nieźli w budowaniu rozmaitych rzeczy", rzuciła Bridget. "Na przykład mostów i dróg. No bo sama powiedz, umiałabyś zbudować chatę? Najzwyk­lejszą lepiankę?". "Umiałabym", obruszyła się Cecilia. "Pewnie tak", westchnęła Bridget, jakby to była wada. "Zresztą tak naprawdę faceci wcale nie rządzą światem. Przecież premierem jest u nas kobieta. A twoim światem rządzisz tylko ty. To ty pociągasz za sznurki w rodzinie Fitzpatricków. U Świętej Anieli. I w świecie Tupper­ware". Cecilia była przewodniczącą komitetu rodzicielskiego szkoły podstawowej pod wezwaniem świętej Anieli. Była również jedenasta wśród najlepszych konsultantek Tupperware w Australii. Jej siostra uważała obie te funkcje za wyjątkowo zabawne. "Wcale nie rządzę w domu Fitzpatricków", sarknęła Cecilia, ale Bridget tylko zaśmiała się z pobłażaniem.
Prawdą było, że gdyby Cecilia umarła, rodzina Fitzpatricków zwyczajnie… – właściwie trudno było sobie nawet wyobrazić, co by się wówczas stało. John-Paul potrzebowałby czegoś więcej niż krótkiego listu od niej. Raczej całego podręcznika zawierającego plan domu ze szczególnym uwzględnieniem pralni i bieliźniarki.
Zadzwonił telefon, więc Cecilia czym prędzej chwyciła słuchawkę.
– Niech zgadnę, nasze córki oglądają właśnie puszystych? – zapytał John-Paul.
Lubiła słuchać jego głosu: niskiego, serdecznego i podnoszącego na duchu. O tak, jej mąż był beznadziejnym przypadkiem, ciągle gubił rzeczy i gdzieś się spóźniał, ale dbał o żonę i córki w staromodny sposób mężczyzny odpowiedzialnego za rodzinę. Bridget miała rację, Cecilia rządziła niepodzielnie swoim maleńkim wszechświatem, zdawała sobie jednak również sprawę, że gdyby wydarzył się jakiś poważny kryzys – napad szaleńca z bronią, powódź czy pożar – to właśnie John-Paul ocaliłby im życie. Zasłoniłby je przed kulą włas­nym ciałem, zbudowałby tratwę, przeprowadziłby je bezpiecznie przez morze ognia, a dokonawszy tego, oddałby z powrotem stery w ręce żony, żeby zacząć się poklepywać po kieszeniach z pytaniem: "Czy ktoś widział mój portfel?".
Po tamtym zdarzeniu na ulicy, kiedy to była świadkiem śmierci małego Spidermana, pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, było wystukanie wciąż trzęsącymi się palcami numeru telefonu do męża.
– Znalazłam list – powiedziała teraz, przesuwając opuszkami po kopercie zaadresowanej pismem męża. Kiedy tylko usłyszała jego głos, od razu uświadomiła sobie, że go o to zapyta. Byli małżeństwem od piętnastu lat. Dotąd nie mieli przed sobą żadnych tajemnic.
– Jaki list?
– List od ciebie do mnie – odparła. Próbowała zdobyć się na lekki, żartobliwy ton, zachować właściwą perspektywę, by to, co znajdowało się w tym liście, nie miało żadnego znaczenia, by nic się w ich życiu nie zmieniło. – Mam go otworzyć w przypadku twojej śmierci. – Tych słów – "w przypadku twojej śmierci" – nie dało się wypowiedzieć normalnym tonem. Zapadła cisza. Przez chwilę Cecilia myślała, że połączenie zostało zerwane, w tle wciąż słyszała jednak odgłosy krzątaniny. Brzmiało to tak, jakby John-Paul dzwonił z jakiejś restauracji. Żołądek zacisnął się jej w supeł. – John-Paul?