22 czerwca 2011

1.
Brenna

To była dziwna prośba: pojechać do domu obcych ludzi i zajrzeć tam do szafy, toteż gdy szukałam w okolicy podanego adresu, czułam coraz większy niepokój.
O, jest – numer 247. Nie spodziewałam się tak dużego domu. Stał przy wijącej się łagodnie drodze, oddzielony od innych budynków ścianami dużych magnolii, dębów i lagerstremii indyjskich. Pomalowano go na jasnożółty, maślany kolor z białym wykończeniem; w świetle słonecznego poranka całe obejście prezentowało się świeżo i schludnie. Zresztą wszystkie tutejsze domy, choć różniły się stylem, przyciągały wzrok swoją elegancją. Nie znałam dotąd Raleigh, ale musiała to być jedna z najpiękniejszych starych dzielnic w mieście.
Zaparkowałam przy krawężniku i ruszyłam do drzwi. Na ganku, po obu stronach szerokich stopni, stały donice z roślinami. Zerknęłam na zegarek: w hotelu miałam być dopiero za godzinę, więc nie musiałam się śpieszyć, chociaż nerwy dawały mi się porządnie we znaki. Tak wiele obiecywałam sobie po dzisiejszym dniu! I tak wiele w ogóle ode mnie nie zależało.
Nacisnęłam dzwonek i ze środka domu dobiegło mnie brzęczenie. W bocznym świetliku przesunęła się jakaś postać, a potem drzwi się otworzyły. Kobieta, może czterdziestoletnia, a więc przynajmniej dziesięć lat młodsza ode mnie, daremnie próbowała zamaskować uśmiechem dręczącą ją obawę. Miałam wyrzuty sumienia, że zakłócam jej spokój o tak wczesnej porze. Ubrana w białe szorty, koszulkę w różowe paski i tenisówki, prezentowała olśniewającą opaleniznę. Była drobna, jędrna i należała do tych szykownych kobiet, przy których zawsze czułam się zaniedbana, chociaż wiedziałam, że dziś w czarnych spodniach i niebieskiej bluzce wyglądam całkiem nieźle.
– Brenna? – Przeczesała palcami króciutkie, sterczące blond włosy.
– Tak. A ty pewnie jesteś Jennifer.
Spojrzała za moje plecy.
– Nie ma jej z tobą?
Pokręciłam przecząco głową.
– Myślałam, że przyjedzie, ale w ostatniej chwili powiedziała, że po prostu nie da rady.
– Dzisiejszy dzień musi być dla niej naprawdę trudny. – Cofnęła się od drzwi. – Wejdź, proszę. Dzieci już mają wakacje, ale są na treningu pływackim, więc na szczęście będziemy w domu same. One zawsze zadają za dużo pytań.
– Dziękuję. – Weszłam za nią do holu. Ucieszyłam się, że nikogo więcej nie ma w domu. Prawdę rzekłszy, wolałabym zostać tu całkiem sama. Z rozkoszą pomyszkowałabym po tym domu, ale w końcu nie po to tu przyszłam.
– Napijesz się czegoś? Może kawy?
– Nie, nie, dziękuję.
– W takim razie zapraszam, zaraz ci wszystko pokażę.
Szerokimi spiralnymi schodami poprowadziła mnie na górę. Nie odzywała się; ciszę zakłócał tylko stukot moich obcasów o błyszczące ciemne drewno.
– Jak długo tu mieszkacie? – spytałam już na piętrze.
– Pięć lat. Wszystko urządziliśmy na nowo. To znaczy, odmalowaliśmy wszystkie pokoje, każdy centymetr gzymsów. I każdą szafę... oprócz tej jednej.
– Dlaczego tej akurat nie? – Szłam teraz za nią przez krótki korytarz.
– Prosiła nas o to pani, od której kupiliśmy dom. Podobno z taką prośbą zwrócili się do niej poprzedni właściciele, ale nie znam powodu. Pokazała nam ten napis. Mąż uważał, że powinniśmy go zamalować... Chyba czuł się z nim nieswojo, ale go przekonałam. Czy komuś stanie się krzywda, jeśli nie odnowimy starej szafy? – Dotarłyśmy do zamkniętych drzwi w końcu korytarza. – O jej znaczeniu dowiedziałam się dopiero od ciebie. – Otworzyła drzwi. – To teraz pokój mojej córki, więc przepraszam za bałagan.
Nie nazwałabym tego bałaganem. Pokoje moich bliźniaczek wyglądają o wiele gorzej.
– Ile lat ma córka?
– Dziesięć. Stąd ten szał na punkcie Justina Biebera. – Zatoczyła ręką łuk po lawendowym pokoju oblepionym wielkimi plakatami.
– Będzie tylko gorzej – pocieszyłam ją z uśmiechem. – Nie wiem, jak przeżyłam ten okres u moich dziewczyn. – Pomyślałam o rodzinie, mężu, córkach i ich dzieciach w Marylandzie, i nagle za nimi zatęskniłam. Miałam nadzieję wrócić do domu na weekend, kiedy wszystko tu załatwię.
Jennifer otworzyła niedużą szafę, w typie tych, jakie widuje się w starych domach. Wypełniały ją po brzegi ubrania na wieszakach i buty ustawione na podstawkach. Poczułam dojmujący chłód, jakby jakiś duch wślizgnął się za mną do pokoju. Objęłam się ramionami. Jennifer zapaliła światło i przesunęła wieszaki.
– Tutaj. – Wskazała lewą ścianę na wysokości moich kolan. – Może przyda się latarka? Albo po prostu wyjmę trochę ciuchów. Powinnam to zrobić przed twoim przyjściem. – Zgarnęła część ubrań i po krótkich zmaganiach z wieszakami wyniosła je z szafy, w której od razu pojaśniało. Przykucnęłam w ciasnej przestrzeni i odsunęłam na bok różowe tenisówki i sandałki.
Wodziłam palcami po słowach wyrytych na ścianie. Stara, chropowata farba, łuszcząc się wokół liter, brudziła mi opuszki. "Ivy i Mary tu bylim". Natychmiast obleciał mnie strach, podobny do tego, jaki one musiały wtedy czuć, ale wzruszyła mnie także ich odwaga. Kiedy wstałam, musiałam otrzeć łzy.
Jennifer dotknęła mojego ramienia.
– W porządku?
– Tak, w porządku. Bardzo się cieszę, że tego nie zamalowałaś. Dzięki temu wszystko staje się bardziej realne.
– Jeśli kiedyś się stąd wyprowadzimy, także poprosimy nowych właścicieli, żeby zachowali ten napis. Przecież to kawałek historii, czyż nie?
Przytaknęłam. Nagle przypomniałam sobie o telefonie w torebce.
– Mogę zrobić zdjęcie?
– Oczywiście! – zgodziła się Jennifer i dodała ze śmiechem: – Tylko bez tego bałaganu mojej córki.
Wyjęłam telefon i pstryknęłam fotkę. Znów poczułam przy sobie ducha, ale tym razem tak, jakby zagarnął mnie w mocnym uścisku.


1960


2.
Ivy
Zmiotłam podwórko koło stodoły z tytoniem, w nadziei, że se pogadam z Henrym Allenem. Ale on robił z mułami po drugiej stronie pola i nie mogłam liczyć, że szybko się uwinie. Po fajrancie nie było sensu dłużej tu tkwić. Gdyby pan Gardiner wylukał mnie wtenczas przy stodole, mógłby się krzywić. Mary Ella oczywiście już poszła. Nie chciałam wiedzieć, z którym chłopakiem... albo i dorosłym mężczyzną. Pewnie siedziała gdzieś w lesie, może nad strumieniem? W chaszczach wiciokrzewu jest fajna kryjówka, w której można robić, co się chce. Świetnie znałam to miejsce, może Mary Ella też? Henry Allen zakazał mi "nawet o tym myśleć", więc się starałam go słuchać. Moja siostra robi, co chce, i ani ja, ani nikt inny nie ma tu nic do gadania. Kładłam jej do głowy, że nie możemy mieć w domu kolejnego dziecka, ale ona patrzyła tylko tym swoim pustym spojrzeniem, jakby nie rozumiała po naszemu. Nie sposób do niej dotrzeć, kiedy tak patrzy. Ma siedemnaście lat, dwa lata więcej ode mnie, ale to ja się zamartwiam, coby nie zboczyła z prostej ścieżki do nieba. Moglibyście pomyśleć, że jestem jej mamą, czasem zresztą sama czuję się jak mama ich wszystkich.
Wędrowałam do domu Drogą Upartego Muła, pomiędzy dwoma ciągnącymi się bez końca polami. Nie mogłam już patrzeć na te łany tytoniu, co to ciągle musimy go zbierać. Palce lepiły mi się od smoły po całej dniówce. Zdawało mi się, że mam ją nawet we włosach, więc wyciągłam spod chustki jeden jasny kosmyk, żeby sprawdzić, ale nie – wyglądał normalnie. Czyli jak siano. Tak właśnie Nonnie nazwała kiedyś moje włosy. Niby własna babcia, a w nosie ma moje uczucia! Ale taka jest prawda. W naszej rodzinie to Mary Ella ma urodę. Róże, nie policzki. Cała głowa w długich, splątanych lokach koloru słodkiej kukurydzy. Cudne niebieskie oczy... Nonnie mawia, że taka uroda to przekleństwo. "Niech ino wyjrzy za próg, a zaraz wszystkie chłopaki dostają małpiego rozumu...".
Ściągłam buty i poczułam pod stopami miękki piach drogi. Może to najlepsze, co poczułam przez cały dzień. Za każdym razem, kiedy tak robię – znaczy, maszeruję na bosaka po piaszczystej drodze od piętrowego domu Gardinerów do naszej chaty – widzi mi się, że stąpam po szalu mamy z czarnego aksamitu. To jedyna rzecz, co nam po niej została. Dawniej sypiałam z tym szalem, ale teraz między mną a Mary Ellą leży jeszcze Dzidziuś i nie ma miejsca na nic większego niż moja pamiątka po mamie, a po tylu latach to już stary łach...
Doszłam do miejsca, gdzie droga skręca w las. Grunt jest tamój twardy, kamienisty, z ziemi sterczą korzenie, ale ja znam każdą jedną przeszkodę i zanim jeszcze wyjdę na otwartą przestrzeń z pełnymi kleszczy chaszczami i usłyszę wycie Dzidziusia, to najsampierw zakładam buty. Dzidziuś William z wiekiem ryczy coraz głośniej, więc Nonnie się na niego drze, a jak nie dobiegnę na czas, to skończy się na biciu. Zresztą i tak pewnie tłukła go przez pół dnia. Nonnie nie jest zła, ale kiedy od reumatyzmu boleją ją ręce, szybko wpada w szał. Wychowała naszego tatę, potem mnie i Mary Ellę, no to myślała, że na tym już koniec, a tu nagle pojawił się nowy dzidziuś – William.
– Jestem! – Na podwórku leżał nasz rower, więc go przeskoczyłam i w te pędy obiegłam stertę drewna. Dzidziuś stał na ganku. Pielucha zwisała mu do połowy tłustych nóżek, a na usmarowanej buźce porobiły się smugi od łez. Czarne kędziory miał tak gęste, że wyglądały jak peruka. Ledwie mnie zobaczył, już wyciągnął rączki.
– Jestem, jestem, malutki. – Wzięłam go na ręce, a on, jak zawsze, natychmiast się uspokoił, i tylko wstrząsało nim co rusz od niedawnego płaczu. Gdyby była ze mną Mary Ella, to ją by wybrał, w końcu znał swoją mamę, ale póki co był cały mój.
– Mój ty słodziaku! – szepnęłam mu do uszka.
Zapuściłam żurawia do domu, coby sprawdzić, gdzie jest Nonnie, ale w tych ciemnościach widziałam tylko koniec złachanej sofy. Nonnie przez calutki dzień trzyma ściągnięte rolety, bo nie chce nagrzewać domu. Jak byłam mała, pan Gardiner założył nam elektrykę, ale przysięgłabym, że Nonnie dotąd nie ma pojęcia, jak to działa. A tam, zresztą nieważne. Jedyne prawdziwe światło w tym domu trzymałam właśnie w ramionach.
– Zaraz cię przewinę. – Weszłam z Dzidziusiem do środka, podciągłam skrzypiące rolety na dwóch frontowych oknach, coby wpuścić trochę światła, i od razu w powietrze wzbił się tuman kurzu. W przejściu do kuchni ukazała się Nonnie ze stosem złożonych pieluch i ręczników. Wolną ręką wspierała się na lasce.
– Mary Ella z tobą nie przyszła? – spytała, jakby było czemu się dziwić.
– Nie.
Cmoknęłam ją w policzek. Przysięgłabym, że jej włosy jeszcze bardziej posiwiały od rana, kiedy przez kilka godzin pomagała przy zwózce. Starzała się dosłownie w oczach – porobiły się jej takie wielkie buły na ramionach, miała trzy podbródki i chodziła zgięta wpół. Miała też cukier we krwi i wysokie ciśnienie, a ja zamartwiałam się, że ją stracę. Widziałam, że jest coraz gorzej i powinnam się spodziewać najgorszego. Ale nie byłam pesymistką. Dwa lata temu pani Rex, moja nauczycielka od przyrody, powiedziała mi, że jestem z tych, co zawsze biorą życie od jaśniejszej strony. Myślę o niej za każdym razem, kiedy chce mi się wypsnąć "jezdem", a w ostatniej chwili mówię "jestem". Często nam powtarzała: "Do niczego w życiu nie dojdziecie z taką prymitywną mową". Zresztą ja pewnie i tak do niczego nie dojdę.
Wolną ręką wzięłam od niej pranie, wdychając przy okazji zapach słońca z ręczników.
– Może poszła do pana Gardinera po ekstrasy.
Starałam się myśleć pozytywnie. Chciałam zetrzeć z twarzy Nonnie ten gniewny grymas. Raz na tydzień tata Henry'ego Allena, pan Gardiner, ten, co ma wszystkie hektary tytoniu, daje Mary Elli różne rzeczy ze swojego prywatnego ogrodu, a czasem nawet i z wędzarni. Mógłby równie dobrze dawać je mnie, ale chyba uważa, że skoro ona jest starsza, to tak się należy. Albo że jak daje te rzeczy mamie Dzidziusia, to wszystko idzie dla niego. Ja tam nie wiem, ale my faktycznie potrzebujemy tych ekstrasów. Pan Gardiner troszczy się o nas na wiele sposobów. Podarował nam lodówkę i nowy piecyk na drewno, taki duży, że można nim ogrzać nawet sypialnię, jeśli zostawi się otwarte drzwi. To zresztą łatwe, bo one i tak się nie domykają. Nonnie właśnie miała poprosić go o kanalizację, ale wtedy akurat Mary Elli zaczął rosnąć brzuch. No to uznała, że lepiej wziąć na wstrzymanie.
– Czy Mary Ella wspominała mu o jeleniach, co włażą nam znów do ogrodu? – Jelenie zawsze się wpychały na ten skrawek ziemi, który pan Gardiner pozwalał nam uprawiać, nie pomagał żaden płot.
– Tak. – Po prawdzie to ja mu o tym powiedziałam. Mary Ella nie lubi rozmawiać z panem Gardinerem. Zresztą ona nie jest z tych gadatliwych.
– Dostałaś wypłatę?
– Zaraz ci dam, tylko przewinę małego.
Pan Gardiner płaci nam grosze w porównaniu z innymi robotnikami, ale mamy darmowe mieszkanie, więc nie narzekamy.
W sypialni położyłam Williama na łóżku i zaczęłam go gilgotać, bo uwielbiam, jak się zaśmiewa. Przez kilka minut turlaliśmy się oboje, wyrzucając z siebie wszystkie smutki dnia. Czasem lubiłam po prostu na niego patrzeć – był taki śliczny! Kiedy wsunęło się palce w te czarne loczki, to zupełnie, jakby dotykało się atłasu. Czarne rzęsy – długaśne i gęste, oczy jak dwa węgielki... Wolę się nie zastanawiać, po kim on ma tyle tej czerni.
Zaszeleściły drzewa i William odwrócił się w stronę okna. Wcześniej martwiłyśmy się, że jest głuchy, bo wcale nie reagował na hałasy. Pani Werkman i siostra Ann mówiły, że trzeba go będzie posłać do szkoły dla głuchych, więc ile razy coś usłyszał, ja miałam małe święto.
– Mama? – zamruczał, próbując wyjrzeć przez okno. To jedyne słowo, jakie zna, co pani Werkman także się nie podoba. Bo dwulatek powinien już więcej mówić. A mnie się nie podoba, że ta kobieta wciąż się go czepia. Powiedziałam jej, że Dzidziuś po prostu jest milczkiem po Mary Elli. Nie taka gaduła jak ja.
– To tylko wiatr. Mama zaraz przyjdzie – uspokoiłam go, wtulając twarz w spoconą szyjkę.
Obym nie skłamała.

Karmiłam Williama na kolanach w kuchni, a Nonnie w tym czasie robiła sałatkę z ostatniego kurczaka, co go jedliśmy już od tygodnia. Zapadał zmierzch, ale Mary Ella wciąż nie wracała. Dzidziuś nie chciał jeść, ciągle odpychał mi rękę, aż kawałki kabaczka spadały z łyżeczki.
– On zawsze dziamoli przy kolacji – zauważyła Nonnie.
– A wcale że nie. – Nie cierpiałam takiego gadania. Założę się, że tak samo narzekała kiedyś na mnie i Mary Ellę. – Po prostu chce, żeby go trochę pomiziać, nie, Dzidziuś? – Pobujałam go, i zaraz wczepił się we mnie jak małpka. Pani Werkman mówiła, żebyśmy już nie trzymały go na kolanach podczas karmienia. Powinien siedzieć na krześle przy stole, na tym samym drewnianym klocku, który podkładano mnie i Mary Elli w dzieciństwie. Ale ja uwielbiałam go trzymać, poza tym wtedy o wiele mniej grymasił. Czasem, kiedy go tuliłam, zdawało mi się, że pamiętam, jak mama mnie tak trzymała...