Sage

W drugi czwartek miesiąca pani Dombrowski przychodzi na zajęcia terapii grupowej ze zmarłym mężem.
Minęła piętnasta i większość z nas jeszcze nalewa sobie kiepską kawę. Przyniosłam talerz wypieków – Stuart powiedział mi w zeszłym tygodniu, że moje karmelowe babeczki z orzechami to jedyny powód, dla którego przychodzi na spotkania Pomocnych Dłoni – i w chwili gdy kładę je na stół, pani Dombrowski nieśmiało wskazuje urnę, którą trzyma w dłoni.
– To jest Herb – mówi. – Herbie, poznaj Sage. Opowiadałam ci o niej, jest piekarzem.
Zamieram i swoim zwyczajem patrzę z ukosa, przez co włosy zasłaniają mi lewy profil. Nie wątpię w istnienie etykiety przewidzianej na okoliczność zawierania znajomości ze skremowanym małżonkiem, ale jestem w kropce. Mam się przywitać? Uścisnąć mu uchwyt?
– O rany – mówię wreszcie, gdyż choć zasady obowiązujące w naszej grupie można policzyć na palcach jednej ręki, nie ma od nich wyjątku: bądź dobrym słuchaczem, nie oceniaj i nie stawiaj barier cudzej żałobie. Znam to na pamięć. Bądź co bądź, przychodzę tu od trzech lat.
– Co przyniosłaś? – pyta pani Dombrowski, a ja zaczynam rozumieć, dlaczego przyszła z urną. Marge, nasza prowadząca, zaproponowała w czasie ostatniego spotkania, byśmy podzielili się wspomnieniem tego, co utraciliśmy. Teraz widzę, że Shayla ściska różowe włóczkowe buciki, aż jej bieleją palce. Ethel trzyma pilot od telewizora. Stuart (znowu) przyniósł pośmiertny odlew z brązu twarzy swojej pierwszej żony. Zaprezentował go już kilkakrotnie i jak dotąd był to gwóźdź programu, ale Herb w urnie go przebił.
Zanim zdołam wyjąkać odpowiedź, Marge prosi o ciszę. Siadamy w kręgu na składanych krzesłach, blisko siebie, aby w razie czego móc kogoś poklepać lub krzepiąco wyciągnąć rękę. Pośrodku stoi pudełko chusteczek, na wszelki wypadek. Marge często zaczyna pytaniem ogólnym skierowanym do nowych uczestników: "Gdzie byliście jedenastego września?". Po rozmowie o tragedii narodowej łatwiej przejść do nieszczęścia na skalę osobistą. Jednak zawsze znajdą się tacy, co nie mówią ani słowa nawet przez parę miesięcy.
Dziś Marge od razu pyta o przyniesione przez nas pamiątki. Ethel podnosi rękę.
– Należał do Bernarda – mówi, pocierając kciukiem pilot. – Bóg jeden wie, ile razy próbowałam mu go zabrać. Nie mamy już nawet telewizora, do którego pasował. Ale nie potrafię go wyrzucić.
Mąż Ethel żyje, lecz ma alzheimera i już jej nie poznaje. Ludzie doznają różnych strat, wielkich i małych. Można stracić cnotę lub pracę. Głowę, serce albo rozum. Moż­na stracić dom na rzecz banku, patrzeć, jak dziecko wyjeżdża na stałe na drugi kontynent, a mąż popada w demencję. Strata to nie tylko śmierć, a żałoba ma wiele postaci.
– Mój mąż nie rozstaje się z pilotem – wtrąca Shayla. – Twierdzi, że to ostatni bastion męskości.
– W zasadzie to instynkt – dodaje Stuart. – Obszar w mózgu odpowiedzialny za instynkt terytorialny jest większy u mężczyzn niż u kobiet. Słyszałem to w telewizji.
– I uwierzyłeś? – Jocelyn przewraca oczami. Podobnie jak ja, ma lat dwadzieścia kilka. Ale w przeciwieństwie do mnie nie ma cierpliwości do ludzi po czterdziestce.
– Dziękuję, Ethel. – Marge pospiesznie zażegnuje konflikt w zarodku. – A ty co przyniosłaś, Sage?
Policzki pieką mnie pod obstrzałem spojrzeń. Chociaż znam tu wszystkich i stworzyliśmy krąg zaufania, nadal trudno mi się przed nimi otworzyć. Skóra na mojej bliźnie, rozgwieździe rozpostartej na lewej powiece i policzku, rwie bardziej niż zwykle.
Strząsam na twarz długą grzywkę i wyjmuję spod bluzki łańcuszek, na którym noszę obrączkę mamy.
Oczywiście znam powód, dla którego trzy lata po jej śmierci każda myśl o niej boli jak nóż wbity w żebra. Z tego samego powodu z mojej początkowej grupy ostałam się tylko ja jedna. Większość ludzi przychodzi tu na terapię, ja przychodzę za karę.
Jocelyn podnosi rękę.
– Zgłaszam sprzeciw.
Rumienię się jeszcze bardziej, pewna, że mówi o mnie, ale zaraz widzę, że wpatruje się w urnę na kolanach pani Dombrowski.
– To obrzydliwe! – dodaje Joselyn. – Nie mieliśmy przynosić czegoś martwego, tylko wspomnienie.
– On nie jest czymś, lecz kimś – prostuje pani Dombrowski.
– Ja tam nie chcę być skremowany – wtrąca Stuart. – Mam koszmary, że płonę żywcem.
– Jeśli chcesz wiedzieć, kremacja polega na tym, że cię palą, kiedy już nie żyjesz – oznajmia Jocelyn, a pani Dombrowski wybucha płaczem.
Sięgam po chusteczki i jej podaję. Kiedy Marge uprzejmie, ale stanowczo przypomina Jocelyn o panujących zasadach, wstaję i wychodzę do łazienki.
Dorastałam w przekonaniu, że strata ma pozytywny wymiar. Mama mówiła, że dzięki niej poznała miłość swego życia. Zostawiła w restauracji torebkę; kucharz znalazł zgubę i postanowił oddać ją właścicielce. Zadzwonił, lecz nie zastał jej w domu, i przekazał wiadomość współlokatorce. Kiedy mama oddzwoniła, odebrała jakaś kobieta i podała słuchawkę mojemu ojcu. Spotkali się i mama zrozumiała, że ma przed sobą mężczyznę swojego życia… ale wiedziała, że ten mężczyzna mieszka z kobietą.
Która okazała się jego siostrą.
Tata zmarł na atak serca, kiedy miałam dziewiętnaście lat. Jedyny sposób na pogodzenie się ze śmiercią matki, która nastąpiła trzy lata później, to wmówić sobie, że teraz są znowu razem.
W łazience odsuwam włosy z twarzy.
Blizna jest dziś srebrzysta i pofałdowana jak kreza. Gdyby nie opadająca powieka i naciągnięta skóra, na pierwszy rzut oka nic nie widać – tak przynajmniej twierdzi moja przyjaciółka Mary. Ale ludzie zauważają. Po prostu uprzejmość nie pozwala im o tym wspomnieć, chyba że mają poniżej czterech lat, nadal są szczerzy aż do bólu i wytykają mnie palcem, pytając mamę, co się stało z buzią tej pani.
Rana się zagoiła, lecz wciąż widzę ją taką, jaka była po wypadku: czerwoną i obrzmiałą szramę zaburzającą symetrię twarzy. Pod tym względem przypominam anorektyczkę, która waży czterdzieści pięć kilo, ale w lustrze widzi grubaskę. Nawet nie nazwałabym tego blizną. To mapa niepowodzeń mojego życia.
Wychodząc z łazienki, omal nie przewracam staruszka. Jest niższy ode mnie; widzę łysinę prześwitującą na czubku głowy zza białych włosów.
– Znów się spóźniłem – mówi z obcym akcentem. – Zgubiłem się.
Jak my wszyscy. Po to tu przychodzimy, uczepieni tego, co straciliśmy.
Ten starszy pan jest nowy, przychodzi dopiero od dwóch tygodni. Jeszcze się nie odezwał. Ale wiedziałam, że go znam, choć nie pamiętałam skąd.
Teraz już wiem. Piekarnia. Często przychodzi z jamnikiem, zamawia świeżą bułkę z masłem i czarną kawę. Godzinami pisze w czarnym notesiku, a pies śpi u jego stóp.
Kiedy wchodzimy do sali, Jocelyn prezentuje swoją pamiątkę: sponiewierany, nadgryziony gnat.
– Znalazłam tę kość pod tapczanem, kiedy uśpiliśmy Lolę.
– Po co tu przychodzisz? – nie wytrzymuje Stuart. – To był tylko pies!
Jocelyn mruży oczy.
– Przynajmniej nie odlałam go w brązie.
Zaczynają się kłócić, a ja i staruszek siadamy w kręgu. Marge korzysta z okazji
– Pan Weber – mówi. – Witamy. Jocelyn właśnie opowiadała nam, ile dla niej znaczył jej ulubieniec. Czy miał pan kiedyś ukochane zwierzę?
Myślę o suczce, z którą przychodzi do piekarni. Dzieli się z nią bułką, pół na pół.
Starszy pan milczy. Chyli głowę, jakby niewidzialna siła wciskała go w krzesło. Poznaję tę postawę, to pragnienie, by zapaść się pod ziemię.
– Można kochać zwierzę bardziej niż niektórych ludzi – mówię nagle, zadziwiając samą siebie. Wszyscy milkną, bo w przeciwieństwie do pozostałych rzadko dobrowolnie zabieram głos. – Nieważne, co zostawia w nas dziurę. Grunt, że tam jest.
Staruszek z wolna podnosi głowę. Czuję przez grzywkę jego wzrok.
– Panie Weber. – Marge też to zauważa. – Przyniósł pan jakąś pamiątkę…?
On potrząsa głową, jego niebieskie oczy nie zdradzają nic.
Marge uszanowuje jego milczenie, pozwala mu wybrzmieć. Niektórzy przychodzą tu się wygadać, a inni pomilczeć. Ale cisza bije jak serce. Jest ogłuszająca.
Oto paradoks straty: jak coś, czego już nie ma, tak bardzo może nam ciążyć?
Po upływie godziny Marge dziękuje nam za przybycie, po czym składamy krzesła i zbieramy papierowe talerze i serwetki na makulaturę. Pakuję resztę babeczek i oddaję je Stuartowi, bo nie ma sensu wieźć ich z powrotem do piekarni. Potem wychodzę, muszę wracać do pracy.
Jak ktoś całe życie mieszka w New Hampshire, tak jak ja, potrafi wyczuć najlżejszą zmianę w pogodzie. Panuje skwar, lecz na niebie widnieje zapowiedź burzy wypisana niewidzialnym atramentem.
– Przepraszam…
Odwracam się. Pan Weber stoi plecami do kościoła episkopalnego, w którym odbywają się nasze spotkania. Mimo upału ma na sobie koszulę z długimi rękawami, zapiętą pod szyję, i wąski krawat.
– Miło, że wstawiłaś się za tą dziewczyną.
"Dziewczyną" wymawia "dziefffczyną".
Uciekam wzrokiem.
– Dzięki.
– Jesteś Sage?
Dobre pytanie. Owszem, mam tak na imię, lecz drugie znaczenie tego słowa w moim przypadku nigdy nie znalazło zastosowania. W moim życiu bywały chwile, gdy emocje brały górę nad rozsądkiem.
– Tak – potwierdzam.
Niezręczna cisza puchnie między nami jak zaczyn.
– Ta grupa… długo tu przychodzisz?
Nie wiem, czy powinnam przyjąć postawę obronną.
– Tak – mówię.
– Pomaga ci?
Gdyby pomagała, już by mnie tu nie było.
– To naprawdę mili ludzie. Po prostu każdy myśli czasem, że cierpi bardziej niż inni
– Rzadko się odzywasz – ciągnie pan Weber. – Ale jak już coś powiesz… mówisz jak poetka.
Potrząsam głową.
– Jestem piekarzem.
– Jedno drugiego nie wyklucza, prawda? – rzuca i odchodzi powolnym krokiem.

Wpadam zdyszana do piekarni, gdzie moja szefowa leży pod sufitem.
– Przepraszam za spóźnienie – kajam się. – Kapliczka zapchana i jakiś dureń zajął cadillakiem moje miejsce.
Mary zmontowała rusztowanie, na którym w pozycji leżącej maluje sufit piekarni.
– Zapewne masz na myśli biskupa – mówi. – Wstąpił przejazdem. Powiedział, że twój chleb oliwkowy jest niebiański, a to w jego ustach nie byle jaki komplement.
W poprzednim życiu Mary DeAngelis była siostrą Mary Robert. Miała dobrą rękę do roślin i zasłynęła pieczą nad ogrodem w swoim klasztorze w Maryland. Którejś Wielkanocy, na dźwięk słów "Chrystus powstał", zerwała się z ławki i wyszła z katedry. Wystąpiła z zakonu, przefarbowała włosy na różowo i zjeździła Appalachy. Gdzieś na szlaku prezydenckim objawił jej się Jezus i powiedział, że jest wiele dusz do wykarmienia.
Pół roku później u stóp sanktuarium Naszej Pani Litościwej w Westerbrook w stanie New Hampshire otworzyła Nasz Chleb Powszedni. Sanktuarium ma sześć i pół hektara gruntu, jest tu grota medytacyjna, anioł pokoju, droga krzyżowa, a także święte schody. Jest też sklep z dewocjonaliami oraz literaturą i muzyką religijną, ale pielgrzymi zwykle przyjeżdżają oglądać dwustumetrowy różaniec z bloków granitu złączonych łańcuchami.
Modlono się tu o pomyślną aurę; interesy cierpiały dotkliwie podczas ostrych zim Nowej Anglii. Stanowiło to punkt wyjścia strategii marketingowej Mary: cóż może być bardziej świeckiego niż świeżo upieczony chleb? Dlaczego nie zwiększyć dochodów sanktuarium dzięki piekarni, która przyciągnie zarówno niewierzących, jak i wiernych?
Problem polegał na tym, że nie umiała piec.
Tu ja wchodzę na scenę.
Zaczęłam piec, gdy miałam dziewiętnaście lat i nieoczekiwanie zmarł mój ojciec. Byłam w college'u; pojechałam do domu na pogrzeb i wróciłam, ale nic nie było już takie jak dawniej. Patrzyłam na tekst w podręcznikach, jakby napisano je w obcym języku. Nie czułam się na siłach, żeby wstać z łóżka i pójść na zajęcia. Opuściłam jeden egzamin, potem drugi. Przestałam oddawać prace na zaliczenie. Pewnej nocy obudziłam się w akademiku i poczułam zapach mąki – tak intensywny, jakbym się w niej wytarzała. Wzięłam prysznic, lecz towarzyszył mi nadal. Przypominał mi niedzielne poranki z dzieciństwa, gdy budziła mnie woń pieczonych bułeczek.
Tato próbował przekazać swoją wiedzę mnie i siostrom, ale byłyśmy zbyt zajęte szkołą, chłopcami i hokejem na trawie, żeby go słuchać. Tak przynajmniej myślałam, póki nie zaczęłam nocą zakradać się do stołówki i piec chleba.
Zostawiałam bochenki jak podrzutki na progach gabinetów profesorów, których podziwiałam, i pokojów chłopców o tak pięknych uśmiechach, że traciłam mowę z wrażenia. Ozdobiłam podium sali wykładowej wieńcem bułek na zakwasie i wsunęłam chałkę do torebki kucharki, która uparcie mnie dokarmiała, twierdząc, że jestem za chuda. W dniu, gdy dowiedziałam się od promotorki, że zawaliłam trzy na cztery przedmioty, nie miałam na swoją obronę nic prócz miodowej bagietki z anyżem, wytrawnego mariażu słodyczy z goryczą.
Matka przyjechała bez zapowiedzi. Rozgościła się w moim pokoju i wzięła w swoje ręce moją rzeczywistość, począwszy od dokarmiania, a zakończywszy na odprowadzaniu mnie na zajęcia i odpytywaniu z lektur. "Jeśli ja się nie poddałam, ty też wytrzymasz" – powiedziała.
Dostałam warunek, ale skończyłam studia. Kiedy szłam po odbiór dyplomu, mama wstała i gwizdnęła na palcach. A potem wszystko diabli wzięli.
Często o tym myślę – człowiek pnie się na szczyt i zaraz nagle spada na samo dno. Roztrząsam, co mogłam zrobić inaczej i czy sprawy przyjęłyby wówczas inny obrót. Ale myślenie nic nie zmienia, prawda? Dlatego później, wciąż z przekrwionymi oczami, połatana jak Frankenstein, udzieliłam matce tej samej rady, której ona udzieliła mnie: "Jeśli ja się nie poddałam, ty też wytrzymasz".
I na początku wytrzymała. Trwało to pół roku; gasła powoli, ale nieubłaganie. Całymi dniami przesiadywałam przy jej szpitalnym łóżku, nocami szłam do domu odpocząć. Ale nie odpoczywałam. Znowu zaczęłam piec – to była jedyna znana mi terapia. Zanosiłam kunsztowne bochenki lekarzom. Robiłam precle dla pielęgniarek. Dla mamy piekłam jej ulubione drożdżówki, cynamonowe, z grubą warstwą lukru. Przynosiłam je dzień w dzień, ale nawet nie spróbowała.
Dopiero Marge, prowadząca grupy wsparcia, podsunęła mi pomysł ze znalezieniem pracy w celu stworzenia pewnej rutyny. Powiedziała: "Jeśli nie możesz inaczej, udawaj, że radzisz sobie w życiu". Ale ja nie mogłam znieść myśli o pracy w biały dzień, gdy wszyscy będą się na mnie gapić. Zawsze byłam nieśmiała, teraz stałam się odludkiem.
Mary twierdzi, że zesłała mnie boska opatrzność (mówi o sobie, że jest zakonnicą na odwyku, ale tak naprawdę porzuciła tylko habit, nie wiarę). Ja nie wierzę w Boga, po prostu traf chciał, że po rozmowie z Marge natknęłam się na ogłoszenie – Mary szukała piekarza, który pracuje nocami, sam, i ulatnia się wraz z nadejściem pierwszych klientów. W czasie rozmowy kwalifikacyjnej nie czepiała się mojego braku doświadczenia i referencji. A co najważniejsze, rzuciła okiem na moją bliznę i powiedziała: "Powiesz mi, jeśli zechcesz". I na tym stanęło. Później, przy bliższym poznaniu zrozumiałam, że podczas pracy w ogrodzie Mary nie widzi nasion, tylko wyobraża sobie rośliny, którymi się staną. Myślę, że tak samo odniosła się do mnie.
Mogę dziękować losowi jedynie za to, że moja matka tego nie doczekała. Rodzice byli wyznania mojżeszowego. Moje siostry, Pepper i Saffron, miały bat micwę. I choć sprzedawaliśmy zarówno bajgle, chałki, jak i wielkanocne bułki z krzyżykiem, a kawiarnia działająca przy piekarni nosiła nazwę Łono Abrahama, matka powiedziałaby jak w banku: "Tyle jest na świecie piekarni… co cię napadło, żeby pracować dla sziksy?".