Mojej Mamie Dawn


Czas przeobraził ich w emblemat,
W fikcję. Ich ledwie zamierzona
Kamienna wierność, ta korona
Herbu – w niej prawie się sprawdziło,
Co prawie instynktownie wiemy:
Przetrwa z nas tylko jedno – miłość.

Philip Larkin, Grobowiec w Arundel
(przełożył Stanisław Barańczak)


Prolog


Greg patrzy na mnie, sądzi, że o tym nie wiem. Już prawie pięć minut siekam cebulę i cały czas widzę jego odbicie – wypukłe, rozciągnięte – w chromowanym czajniku, który dostaliśmy w prezencie ślubny. Mój mąż siedzi przy stole, pilnuje mnie.
Gdy pierwszy raz zauważyłam u niego takie spojrzenie, pomyślałam, że coś mi weszło między zęby lub mam na włosach pajęczynę albo stało się coś innego w tym stylu. Nie widziałam żadnego sensownego powodu, żeby seksowny młody budowlaniec wodził za mną wzrokiem, gdy mam na sobie stare dżinsy i wyblakłą koszulkę, a włosy ściągnięte w niedbały kok, bo właśnie idę malować nowiuteńki pokój na strychu. Pokój, od którego wszystko się zaczęło.
Ten człowiek pracował u mnie ponad miesiąc. Wtedy, pod koniec ostatniego dnia, panował skwar, zwłaszcza pod samym dachem, mimo otwartych na oścież nowych okien firmy Velux. Fachowiec, zroszony potem, zszedł po świeżo zainstalowanej, ściąganej z sufitu drabinie. Podałam mu dużą szklankę lemoniady z grzechoczącymi kostkami lodu, a on wypił duszkiem. Jabłko Adama przemieszczało mu się miarowo w górę i w dół, przyciągając wzrok do mocnej szyi. Pewnie westchnęłam zauroczona tym widokiem, bo nagle spojrzał na mnie pytająco. Zaśmiałam się i wzruszyłam ramionami, on także się zaśmiał i spuścił wzrok. Nalałam mu jeszcze jedną szklankę lemoniady i wróciłam do ostatniego pudła, tego z rzeczami Caitlin. Jeszcze jeden karton z bałaganem, którego nie potrafiłam wyrzucić, choć wiedziałam, że będzie mi zagracał garaż. Właśnie wtedy poczułam, że na mnie patrzy. Przeciągnęłam ręką po włosach, bo może coś się tam przyczepiło, przesunęłam językiem po zębach.
– Nie ubrudziłam się? – zapytałam,
Może się zastanawiał, jak mi powiedzieć, że mój rachunek wzrósł o sto procent.
– Nie.
Zawsze był… jest małomówny.
– To świetnie. Już pan skończył?
Nadal byłam przygotowana na złe wieści.
– No tak. Skończone. I…
– Ach, oczywiście, pan czeka na pieniądze, bardzo przepraszam.
Zarumieniłam się.
Zajrzałam do szuflady w kuchni, jednak tam nie znalazłam książeczki czekowej, chociaż uważnie przejrzałam zawartość. Nigdy jej nie było tam, gdzie być powinna. Rozejrzałam się dookoła, stale czując na sobie wzrok robotnika.
Gdzie ja ją ostatnio miałam w rękach?
– Musi gdzieś tu być… – wydukałam.
– Nie ma pośpiechu.
– Płaciłam rachunki, więc… – Jakbym go nie słyszała, bo szczerze mówiąc, myślałam tylko o tym, żeby już sobie poszedł. Wtedy będę mogła odetchnąć swobodniej i wypić pół butelki wina, które czekało na mnie w lodówce.
– Może mi pani zapłacić później. Na przykład jak pójdziemy na drinka.
– Słucham? – Zastygłam nad szufladą pełną gumek recepturek. Najwyraźniej się przesłyszałam.
– Da się pani zaprosić na drinka? – spytał niezbyt pewnie. – Normalnie klientek nie zapraszam, ale… pani nie jest normalna…
Roześmiałam się głośno, a wtedy on się zaczerwienił.
– Nie to chciałem powiedzieć – stwierdził, zakładając ręce na piersi.
– Pan mnie zaprasza na randkę? – uściśliłam, bo musiałam się upewnić, że dobrze słyszę.
– No tak. Da się pani zaprosić?
– Dam. Czemu by nie?
Skoro jemu nie przeszkadzało dziesięć lat różnicy…

* * *

Właśnie wtedy po raz pierwszy zauważyłam, jak na mnie patrzy, że patrzy na mnie z tą wyjątkową mieszaniną radości i pożądania, które we mnie natychmiast budziły identyczne odczucia, jakby moje ciało niczym lustro odpowiadało na jego wezwanie w sposób wymykający się kontroli świadomości. Od tamtej pory czuję jego spojrzenie, zanim je dostrzegę. Dostaję gęsiej skórki i przechodzi mnie rozkoszny dreszcz oczekiwania, bo wiem, że zaraz do mnie podejdzie, dotknie mnie, a potem pocałuje.
Właśnie czuję jego dłoń na ramieniu. Przechylam głowę, przytulam się policzkiem do jego palców.
– Płaczesz – słyszę.
– Kroję cebulę. – Odkładam nóż i obracam się do niego. – Przecież Esther musi dostać lazanię maminej roboty. Lepiej patrz i ucz się. Najpierw siekasz cebulę…
– Claire… – Zatrzymuje moją dłoń sięgającą po nóż. – Powinniśmy coś omówić.
Stanowczo nie ma na to ochoty, nie wie, jak się do tego zabrać, więc najchętniej odpowiedziałabym przecząco: nie, nie musimy omawiać niczego, możemy najzwyczajniej w świecie udawać, że dzień dzisiejszy nie różni się od wczorajszego i poprzednich, gdy jeszcze o niczym nie wiedzieliśmy. Możemy udawać, że dalej nie wiemy, bo kto wie, jak długo dane nam będzie żyć jak teraz, w szczęściu, w harmonii…
– Lubi gęsty sos, tyle przetartych pomidorów, żeby w nim łyżka stała – ciągnę – a na dokładkę solidną porcję keczupu.
– Nie wiem, co powiedzieć, i nie wiem, co robić – wtrąca Greg. Głos mu więźnie w gardle. – Nie mam pojęcia, co będzie dalej.
– Na koniec koniecznie łyżeczka marmite, wiesz, ekstraktu z drożdży i warzyw.
– Claire…
Przygarnia mnie i zamyka w objęciach. Z piersi wyrywa mu się szloch.
Stoję zwyczajnie z opuszczonymi rękami, z zamkniętymi oczami, zasłuchana w bicie swojego serca i oddycham jego zapachem.
– Claire – powtarza. – Jak powiedzieć dzieciom?


13 marca 1992, piątek
Narodziny Caitlin

To jest twoja szpitalna opaska. Różowa, bo jesteś dziewczynką. Napisano na niej: "Armstrong, córka". Włożyli ci ją na nóżkę, a i tak ciągle spadała, taka byłaś maleńka. Przyszłaś na świat cały miesiąc przed terminem. Miałaś się urodzić w kwietniu. Wyobrażałam sobie żonkile, niebo w błękitach i wiosenny deszcz… Ty jednak postanowiłaś zjawić się na świecie miesiąc wcześniej, w zimny deszczowy piątek. Trzynastego, jak najbardziej. To akurat nie spędzało nam snu z powiek. Nikt lepiej od ciebie nie nadawał się do walki ze złymi wróżbami, a w dodatku wiedziałaś o tym – powitałaś świat gromkim krzykiem; nie płaczem, nie kwileniem, tylko rozkazującym wrzas­kiem. Wypowiedzeniem wojny.
Dużo czasu spędziłyśmy tylko we dwie. To dlatego, że byłaś wcześniakiem, a Bunia mieszkała daleko. Prawie sześć godzin miałyśmy wyłącznie dla siebie. Pachniałaś słodko jak ciasto, byłaś cieplutka i… całkiem w sam raz. Znalazłyśmy się na końcu oddziału, otoczone zasłoną. Słyszałam głosy innych mam, rozmowy gości, płacz dzieci, ale nie chciałam brać w tym udziału. Chciałam być tylko z tobą, już zawsze. Tuliłam cię, kruchą, pomarszczoną drobinę, pąk, który rozkwitnie z czasem, patrzyłam, jak z mocno ściągniętymi brewkami zapadasz w drzemkę przy piersi, i mówiłam ci, że wszystko będzie dobrze, bo jesteśmy razem. Byłyśmy we dwie całym światem i nic prócz nas nie miało znaczenia.

1
Claire


Muszę uwolnić się od matki, doprowadza mnie do szału. Może byłoby to nawet zabawne, gdyby nie fakt, że już i tak zmierzam w tym kierunku. Chociaż nie, powiedzieć, że doprowadza mnie do szału, to jednak przesada. Natomiast złości mnie bezdyskusyjnie.
Wszystko przez tę jej minę. Od chwili wyjścia ze szpitala, przez całą drogę do domu. Twarz stoicka, na niej wyraz siły i determinacji, niestety stężały i lodowaty. Matka nie odezwała się słowem, jednak doskonale słyszałam jej myśli. "Jak zwykle zawaliła sprawę, akurat gdy zaczynało iść ku dobremu. Typowe, charakterystyczne dla Claire".
– Przeprowadzę się do was – oznajmia.
W zasadzie już u nas mieszka. Zagnieździła się cichaczem w sypialni gościnnej. Całkiem jakbym mogła tego nie zauważyć, chociaż własnoręcznie układałam jej drobiazgi na półce w łazience. Wiedziałam, że tak będzie, jak się dowie. I chyba tego chciałam, jednak powinna mnie zapytać o zgodę albo zaczekać, aż sama poproszę. Tymczasem ona, ni z tego, ni z owego, zakorzeniła się u mnie z tym swoim przyciszonym tonem i żałobnym spojrzeniem.
– Urządzę się jakoś w sypialni dla gości – stwierdza.
– Mowy nie ma.
Siedzi za kierownicą. Prowadzi bardzo ostrożnie, uważnie i powoli. Mnie nie wolno prowadzić od czasu, gdy zamordowałam skrzynkę pocztową, co pociągnęło za sobą konieczność zapłacenia niewyobrażalnie wysokiego mandatu. Zapewne dlatego, że stanowiła własność Jej Królewskiej Mości. Podejrzewam, że w razie rozjechania corgi trafia się prosto do celi w Tower. A moja matka, chociaż jest takim strasznie przezornym kierowcą, nigdy nie patrzy w lusterko wsteczne przy cofaniu. Całkiem jakby w tym jednym przypadku najbezpieczniej było zamknąć oczy i kurczowo trzymać się nadziei na pożądany skutek wykonania manewru.
Uwielbiałam prowadzić. Kochałam swobodę, niezależność, świadomość, że jeśli mi przyjdzie ochota, mogę pojechać, dokąd zechcę. Nie podoba mi się, że kluczyki od mojego samochodu tajemniczo zniknęły bez śladu. Nie dane mi było nawet ucałować ich na pożegnanie. Ukryto je przede mną w jakimś sekretnym miejscu, którego nigdy nie znajdę. Wiem, bo szukałam. Przecież nadal mogę prowadzić. Tak uważam. Z pewnością mogę prowadzić – pod warunkiem, że nikt mi nic nie postawi na drodze.
– Jeszcze nie musisz się przenosić – protestuję, chociaż obie wiemy, że i tak już z nami mieszka. – Mamy czas. Nieprędko będę potrzebowała pomocy. Radzę sobie. Mówię bez problemu i myślę o wszystkim… – Nieopatrznie robię obszerny gest rękami, matka uchyla się przed moim niezamierzonym ciosem, a ja, skruszona, układam dłonie na kolanach. – …I organizuję życie w domu.
– Claire, nie chowaj głowy w piasek. Nie da się przed tym uciec. Wiem, co mówię.
No jasne. Raz już przez to przechodziła. I teraz – dzięki mnie, a raczej za sprawą bandyckiego DNA mojego ojca – będzie musiała przeżyć to ponownie. Na dodatek nie może oczekiwać, że zachowam się przyzwoicie i umrę grzecznie w pełni władz umysłowych, trzymając ją za rękę i dziękując za wszystko serdecznymi słowy, z twarzą jaśniejącą spokojem, okraszając mowę wyrazami życiowej mądrości kierowanymi ku dziatkom.
Nie.
Moje irytująco młode ciało będzie funkcjonowało jeszcze długo po tym, jak stracę łączność ze zgąbczałym bezużytecznym mózgiem – aż do chwili, gdy zapomnę o oddychaniu. Matka właśnie tego się spodziewa. A ja wiem, że oddałaby wszystko, by nie patrzeć, jak jej córka marnieje i niknie. Już to przeżyła z mężem. Wiem, moja matka jest zdruzgotana i z nadludzką siłą znajduje w sobie siłę, by stać u mego boku, jednak… Mnie to złości. Jej dobroć wyprowadza mnie z równowagi. Przez caluteńkie życie staram się udowodnić światu, że potrafię dać sobie radę bez jej ciągłej pomocy. I nic z tego.
– W gruncie rzeczy, droga mamo, właśnie ja mogę spokojnie chować głowę w piasek. I całkiem dowolnie ignorować wszystko, co się ze mną dzieje, ponieważ większości zdarzeń w ogóle nie będę świadoma.
Zabawne – mówię to, ale strach ściska mi serce.
– Bądźże poważna! – strofuje mnie mama, jakby uwierzyła, że mi wszystko jedno, chociaż mówię to wyłącznie po to, by ją rozzłościć. – A co z dziewczynkami?
Nie odpowiadam, bo nagle robi mi się w ustach gęsto od słów, które nie chcą się odpowiednio uformować i znaczyć tego, co chcę wyrazić. Milcząco patrzę za okno na domy kolejno zostające z tyłu. Już prawie ciemno, w oknach palą się światła, przez zasłony migają ekrany telewizorów.
Nie jest mi wszystko jedno. Oczywiście, że nie. Będę tęskniła za ciepłą kuchnią w zimowe wieczory, za gotowaniem dla córek, za wydarzeniami, których nie dane mi będzie doświadczyć. Nie dowiem się, czy Esther już zawsze będzie jadła groszek ziarnko za ziarnkiem ani czy jej włosy zostaną blond, czy ściemnieją. Czy Caitlin zrealizuje swoje plany i będzie podróżować po Ameryce Środkowej, czy też zajmie się czymś całkiem innym, o czym do tej pory jeszcze w ogóle nie myślała? Nie poznam jej przyszłych marzeń. Żadna z córek nie będzie mnie okłamywać, opowiadając, dokąd wychodzi, i żadna nie przyjdzie do mnie ze swoimi kłopotami, bo będę w innym świecie, nawet nieświadoma, co tracę.
Pewnie, cholera jasna, że nie jest mi wszystko jedno.
– Niby Greg mógłby się nimi zająć – podejmuje mama, zdecydowana przedyskutować kwestie funkcjonowania świata bez mojego udziału, chociaż to wyraźny brak taktu. – Gdyby dał radę.
– Da radę – stwierdzam. – Jest fantastycznym ojcem.
Choć wcale nie mam pewności, czy to prawda. Nie wiem, czy poradzi sobie ze wszystkim, co się dzieje, i nie potrafię mu pomóc. Jest dobrym człowiekiem, bezdyskusyjnie wspaniałym, jednak ostatnio, od czasu diagnozy, wydaje mi się coraz bardziej obcy. Za każdym razem, gdy na niego spoglądam, jest jakby nieco dalej. To nie jego wina. Chce nas wspierać, pragnie dla mnie być silny i dzielny, jednak chyba powaga sytuacji go przytłacza coraz większym brzemieniem. Dopiero co zaczęliśmy wspólne życie, a niedługo przestanę go rozpoznawać. Już trudno mi przywołać uczucia, niedawno całkiem zwykłe. Wiem, że jest moją ostatnią wielką miłością, lecz już tego nie czuję. Jego tracę pierwszego. Mam w pamięci nasz romans, niestety przybiera on kształt sennego marzenia, czuję się niczym Alicja z powieści Carrolla.
– Kto jak kto, ale ty… – Mama musi mnie pouczać, kłuć w oczy mrocznym sekretem naszej rodziny, całkiem jakbym ściągnęła na siebie nieszczęście, bo byłam niegrzeczna. – Przecież wiesz, jak to jest być wychowywaną przez jednego rodzica. Musimy koniecznie porobić plany. Twoje córki stracą matkę, musisz mieć pewność, że nie zostaną bez opieki, gdy ty już nie będziesz mogła się nimi zajmować!
Hamuje gwałtownie przed przejściem dla pieszych, budząc kakofonię klaksonów aut jadących za nami. Na pasy wbiegła dziewuszka o wiele za mała na samotne eskapady, skulona pod uderzeniami deszczu. W blasku reflektorów auta mamy widzę w dłoniach dziecka cienką niebieską reklamówkę z dużym, dwulitrowym kartonem mleka, które obija się jej o chude nóżki.
Mama milknie, jest o krok od wybuchu irytacji i gniewu. Czuje się skrzywdzona.
– Wiem – odzywam się cicho, nagle wyczerpana. – Wiem, że trzeba porobić plany. Zwlekałam, bo jeszcze miałam nadzieję. Tak bardzo chciałam cieszyć się małżeństwem, być żoną Grega, przy nim się zestarzeć. Gdyby tylko leki zadziałały. Teraz wiem… No tak. Teraz, skoro wiem, że nadziei nie ma, będę lepiej zorganizowana, obiecuję. Zrobię wykaz obowiązków, wszystko rozplanuję i będę się trzymała grafiku.
– Nie da się przed tym uciec.
Najwyraźniej musi się powtarzać.
– Jakbym nie wiedziała!
Wiecznie to samo. Nie odpuści, póki nie wyprowadzi mnie z równowagi. Nie wie, że naprawdę uważnie słucham, dopóki nie zacznę wrzeszczeć? Odkąd pamiętam, zawsze kipiały między nami dwa uczucia: miłość i gniew.
Ja też nie umiem zamilknąć.
– Dociera do mnie, co zrobiłam, naprawdę! Tak, ja je obie sprowadziłam na ten cholerny świat!