styczeń 1990
Prolog
Alexandria, Wirginia

Od samego rana ludzie schodzili się na ścieżkę przecinającą las nad rzeką Potomac. Opatuleni puchowymi kurtkami i wełnianymi szalikami, stali zbici w gromadę, bo tak było cieplej, ściskając okryte rękawiczkami dłonie dzieci albo smycze psów, wpatrywali się w jedyną plamę koloru pośród zimowej szarości. Żółty kajak na środku rzeki, skuty lodem. Ostatniej nocy woda była wzburzona; wzbite zawieruchą, spienione fale zamarzły w poszarpane grzebienie, które uwięziły samotną łódkę daleko od brzegu.
Spacerowicze widzieli ten kajak w porannych wiadomościach, czuli jednak potrzebę, żeby zobaczyć go na własne oczy. Oznaczał on koniec sagi, którą pasjonowali się od miesięcy. Proces, na który niecierpliwie czekali, nigdy się nie odbędzie, bo siedemnastoletnia morderczyni spoczywała teraz pod twardą połacią lodu.
"Wybrała najłatwiejsze wyjście", szeptali niektórzy między sobą.
"Ale jakże straszliwą śmierć", odpowiadali inni.
Patrzyli na kamienisty brzeg rzeki i zastanawiali się, czy wypchała sobie kieszenie kamieniami, żeby pójść na dno. Byli ciekawi, czy płakała, kiedy wypływała kajakiem na rzekę, świadoma, że koniec jest bliski. W telewizji płakała, to na pewno. "Tylko na pokaz", kwitowali dziś niektórzy i ruszali w dalszą drogę. Było za zimno, żeby długo stać w miejscu.
Mimo to jedna kobieta, ciepło opatulona, z dłońmi schowanymi w kieszeniach, stała tam przez wiele godzin. Patrzyła, jak helikopter stacji telewizyjnej filmuje miejsce zdarzenia z lotu ptaka, jak śmigła, młócące z ogłuszającym terkotem powietrze, zlewają się w ciemną plamę na tle szarego nieba. Obserwowała policjantów, którzy kręcili się na brzegu rzeki i pokazywali palcami to w jedną, to w drugą stronę, debatując, jak wydobyć kajak z lodu… i jak szukać ukrytego pod lodem ciała dziewczyny.
Kobieta raz jeszcze spojrzała na policjantów. Stali z rękami na biodrach, jakby dali za wygraną. Zamknięta sprawa. Otuliła się ciaśniej kurtką. "A niech sobie rezygnują", pomyślała z zadowoleniem, patrząc, jak jeden z policjantów wzrusza ramionami z rezygnacją. "Niech wyciągną kajak z rzeki i ogłoszą fajrant".
Choć żółty kajak uwięziony w lodzie niczego nie dowodził.
Tylko głupcy mogli tak myśleć.


Część I


CZERWIEC 2013
1.
Riley
Nigdy nie przypuszczałam, że jeszcze przed moimi dwudziestymi piątymi urodzinami stracę prawie wszystkich, których kocham.
Kiedy zajechałam przed mały, nijaki budynek poczty w Pollocksville, znów wezbrała we mnie rozpacz. Ze swojego mieszkania w Durham wyruszyłam przed trzema godzinami, przysięgłabym jednak, że podróż trwała dwa razy dłużej; wszystko przez to, że w drodze układałam listę spraw do załatwienia w New Bern, co skłoniło mnie do rozmyślań o mojej samotności. Nie miałam jednak czasu nurzać się w smutku.
Najpierw musiałam zajrzeć na pobliską pocztę, piętnaście kilometrów od New Bern. Załatwię to i przynajmniej jedna sprawa z głowy. Wygrzebując z torebki białą kartkę pocztową, weszłam do budynku. Skrzypiąc tenisówkami po posadzce, skierowałam się do urzędniczki. Ciemnoskóra, z pięknie zaplecionymi warkoczykami, przypominała mi moją przyjaciółkę Sherise, więc polubiłam ją od pierwszego wejrzenia.
– Czym mogę służyć? – spytała.
Podałam jej kartkę.
– Nie wiem, czemu ją dostałam – wyjaśniłam. – Mój ojciec umarł miesiąc temu. Jego poczta przychodzi na mój adres w Durham i znalazłam tę kartkę w skrzynce…
– Wysyłamy powiadomienia, kiedy ktoś nie ureguluje opłaty za skrytkę pocztową – poinformowała mnie urzędniczka, patrząc na kartkę. – Jeśli adresat nie zapłaci w ciągu dwóch miesięcy, zamykamy skrytkę i zmieniamy zamek.
– Cóż, rozumiem, ale widzi pani… – obróciłam kartkę na drugą stronę. – Nie znam żadnego Freda Marcusa. Mój ojciec nazywał się Frank McPherson, więc musiała zajść pomyłka. Nawet nie sądzę, żeby tata miał skrytkę pocztową. Zwłaszcza w Pollocksville, skoro mieszka… mieszkał… w New Bern. – Nieprędko nauczę się mówić o tacie w czasie przeszłym.
– Sprawdzę. – Zniknęła na zapleczu i po chwili wróciła z cienką, fioletową kopertą i białą kartą katalogową. – Tylko to było w skrytce – powiedziała, podając mi kopertę. – Adresowana do Freda Marcusa. Sprawdziłam w dokumentach, skrytka jest zarejestrowana na to nazwisko, adres też się zgadza. – Podała mi kartę. Parafka rzeczywiście wyglądała na złożoną ręką mojego ojca, ale tata nie miał jakiegoś wybitnie niepowtarzalnego charakteru pisma. Poza tym to nie było jego nazwisko.
– Adres się zgadza, ale widocznie ten człowiek wpisał go przez pomyłkę – oznajmiłam, chowając fioletową kopertę do torebki.
– Mam zlikwidować skrytkę czy będzie ją pani opłacać? – dopytywała urzędniczka.
– Nie ja powinnam decydować o likwidacji, ale płacić za nią nie zamierzam, więc… – Wzruszyłam ramionami.
– Wobec tego ją zlikwiduję – postanowiła.
– Dobrze. – Byłam zadowolona, że podjęła decyzję za mnie. Uśmiechnęłam się. – Mam nadzieję, że Fred Marcus się nie obrazi, kimkolwiek jest. – Odwróciłam się w stronę drzwi.
– Przykro mi z powodu pani straty – powiedziała.
– Dzięki – rzuciłam przez ramię. Kiedy wsiadałam do samochodu, oczy mnie piekły.

Wjechałam do zabytkowej dzielnicy New Bern. Stare domy tłoczyły się na wysadzanych drzewami ulicach, tu i ówdzie między sklepami stały ogromne, pomalowane niedźwiedzie, symbol miasta. Przede mną pedałowali dwaj policjanci na rowerach, obrazek, który lekko poprawił mi nastrój. Choć od dawna nie mieszkałam w New Bern, wciąż ciągnęło mnie w rodzinne strony. Do tego niezwykłego miasteczka.
Skręciłam na Craven Street i zatrzymałam się na naszym podjeździe. Przez szyby w bramie garażu – jedna była pęknięta – widziałam dach samochodu taty. Nie pomyślałam, co z tym autem zrobić. Lepiej sprzedać czy oddać na cele charytatywne? Nazajutrz rano miałam się spotkać z adwokatką taty, postanowiłam więc dołączyć to pytanie do mojej stale wydłużającej się listy. Najlepiej, żeby Danny wziął ten samochód na miejsce swojego gruchota, ale coś czułam, że mój brat nie zgodziłby się go przyjąć.
Mój rodzinny dom był piętrowy, pastelowożółty, w wiktoriańskim stylu i wymagał odmalowania. Szeroki ganek zdobiły delikatne, białe poręcze i filary. Kochałam ten dom. Mieszkałam tu, odkąd sięgałam pamięcią. Kiedy go sprzedam, nie będę miała po co wracać do New Bern. Regularnie odwiedzałam tatę i sądziłam, że to nigdy się nie zmieni. Po jego nagłej śmierci przyjechałam na dwa dni, żeby załatwić kremację i dopilnować innych spraw, nie pamiętałam już jakich. Czy tata w ogóle chciał, żeby go skremować? Nigdy o takich rzeczach nie rozmawialiśmy, a w tamtych dniach byłam zbyt wstrząśnięta, zbyt oszołomiona, żeby trzeźwo myśleć. Na szczęście miałam wtedy u boku Bryana, uspokajającego mnie samą swoją obecnością. Przekonywał, że skoro moja matka została skremowana, ojciec najprawdopodobniej także życzył sobie tego dla siebie. Oby się nie mylił.
Zaczęłam się zastanawiać, czy nie nazbyt pochopnie zerwałam z Bryanem. Przydałoby mi się teraz jego wsparcie. Zdecydowałam się na rozstanie w najgorszej możliwej chwili – kiedy odszedł tata, a Sherise wyjechała na całe lato do Haiti, by poświęcić się działalności misyjnej. Z drugiej strony nie ma dobrego momentu na to, żeby zakończyć dwuletni związek.
Czułam ciężar samotności na barkach, kiedy wysiadłam z samochodu i spojrzałam na dom. Planowałam go opróżnić w dwa tygodnie, a potem wystawić na sprzedaż wraz z pobliskim kempingiem należącym do ojca. Nagle, kiedy obrzuciłam wzrokiem okna i przypomniałam sobie, ile rzeczy wymaga naprawy i jak bardzo mój ojciec nie lubił niczego wyrzucać, zorientowałam się, że to nierealny termin. To nie tak, że tata znosił do domu niepotrzebne rupiecie; on był kolekcjonerem. Miał gabloty pełne zabytkowych zapalniczek, fajek i instrumentów muzycznych, a oprócz tego mnóstwo innych przedmiotów, których teraz muszę się pozbyć. Bryan stwierdził, że nasz dom przypomina stare, zakurzone muzeum, i trudno było się z nim nie zgodzić. Wyciągnęłam torbę sportową z tylnego siedzenia, usiłując przezwyciężyć panikę. W Durham nikt na mnie nie czekał, całe lato miałam wolne. Spędzę tutaj tyle czasu, ile trzeba, aby przygotować dom na sprzedaż. Ciekawe, czy istnieje choć cień szansy, by Danny zgodził się mi pomóc.
Wspięłam się po szerokich schodach na ganek i wsunęłam klucz do zamka. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem, które znałam tak dobrze jak głos mojego ojca. Przed wyjazdem w maju zasłoniłam okna, więc teraz ledwo widziałam w mroku wejście do kuchni na drugim końcu salonu. Wciągnęłam w nozdrza zatęchły zapach domu, który długo stał zamknięty na cztery spusty, i podniosłam rolety, żeby wpuścić światło dzienne. Ustawiłam termostat na dwadzieścia dwa stopnie i usłyszałam miły dla ucha szmer starego klimatyzatora budzącego się do życia. Potem stanęłam na środku pokoju z rękami na biodrach i obejrzałam wnętrze krytycznym okiem.
Tata urządził sobie w przestronnym salonie swego rodzaju gabinet, choć jeden, całkiem spory, miał już na górze. Uwielbiał biurka, skrytki i gabloty. Tutaj wstawił piękny, stary sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem. Na wprost wejścia, na regałach, wykonanych na zamówienie i otaczających drzwi kuchni, umieścił kolekcję muzyki klasycznej, prawie same winyle, a w specjalnej, wbudowanej w ścianę szafce przechowywał gramofon. Po północnej stronie pokoju stała szeroka, przeszklona gablota z fajkami. Zawsze wyczuwałam tu lekki zapach tytoniu, tata jednak zapewniał, że to tylko złudzenie. Pod ścianą stały kanapa, co najmniej równa mi wiekiem, i tapicerowany fotel. Resztę miejsca zajmował fortepian gabinetowy, na którym nigdy nie nauczyłam się grać. Oboje z Dannym mieliśmy lekcje, ale zupełnie nas nie interesowały, więc rodzice zgodzili się, żebyśmy zrezygnowali. Ludzie mówili: "To rodzeństwo Lisy. Na pewno mają talent. Dlaczego nie weźmiecie ich do galopu?". Nigdy jednak tych rad nie usłuchali i byłam im za to wdzięczna.
Przeszłam do pokoju stołowego, zadziwiająco schludnego i uporządkowanego w porównaniu z resztą domu. Tata rzadko tu zaglądał. W stołowym niepodzielną władzę sprawowała moja matka. Szeroką serwantkę wypełniała porcelana, wazony i misy z rżniętego szkła, które w jej rodzinie przechodziły z pokolenia na pokolenie. Rzeczy, które dla niej przedstawiały wielką wartość, a których ja zamierzałam się pozbyć. Przesunęłam palcami po zakurzonym kredensie. W każdym kącie czyhały na mnie wspomnienia, które trzeba będzie rozebrać na kawałki.
Poszłam z torbą na górę, gdzie szeroki korytarz otwierał się na cztery pokoje. W pierwszym mieściła się sypialnia mojego ojca, z dużym łóżkiem przykrytym narzutą. Drugi pokój dawniej zajmował Danny i choć nie nocował w naszym domu, odkąd w wieku osiemnastu lat go opuścił – "wyrwał się", jak sam by to określił – dla mnie ten pokój na zawsze miał pozostać "pokojem Danny'ego". Trzeci był mój, w porównaniu z czasami, kiedy tu mieszkałam, wyglądał spartańsko. Po studiach stopniowo zabrałam stąd moje rzeczy. Pamiątki ze szkoły średniej i uczelni – zdjęcia byłych chłopaków, szkolne księgi pamiątkowe, płyty i tak dalej – dziś trzymałam u siebie w Durham, w pudle, w którym czekały dnia, kiedy wreszcie je przejrzę i zdecyduję, co warto zachować.
Rzuciłam torbę na łóżko i poszłam do czwartego pokoju – gabinetu mojego ojca. Na małym biurku przy oknie stał stary, masywny monitor komputerowy, a wzdłuż dwóch ścian ciągnęły się serwantki wypełnione zapalniczkami Zippo i zabytkowymi kompasami. Większość zbiorów tata odziedziczył po moim dziadku, też kolekcjonerze, po czym wzbogacił je o przedmioty wyszperane na Craigslist, eBayu i pchlich targach. Te kolekcje były jego obsesją. Wiedziałam, że zamki szklanych, przesuwnych drzwi serwantek są pozamykane. Ciekawa byłam, gdzie tata trzymał klucze. Obym zdołała je znaleźć.
O czwartą ścianę opierało się pięć futerałów na skrzypce. Tata, choć sam na nich nie grał, zbierał instrumenty strunowe, odkąd pamiętałam. Z uchwytu jednego z futerałów zwisała przywieszka z nazwiskiem. Uklękłam i wzięłam ją do ręki. Wiedziałam, co na niej jest: z jednej strony narysowany fiołek, a z drugiej napis Lisa MacPherson i nasz stary adres w Alexandrii w stanie Wirginia. Tutaj, w tym domu, Lisa nigdy nie mieszkała.

Moja matka umarła wkrótce po tym, jak skończyłam szkołę średnią, więc choć nigdy nie przestanie mi jej brakować, przyzwyczaiłam się do jej nieobecności. Bez taty dziwnie się jednak czułam w tym domu. Chowając moje ubrania do komody, spodziewałam się, że lada chwila wejdzie do pokoju, i z bólem pomyślałam, że to niemożliwe. Brakowało mi naszych cotygodniowych rozmów telefonicznych i świadomości, że dzieli mnie od niego tylko kilka godzin jazdy. Dobrze się z nim rozmawiało i zawsze czułam jego bezwarunkową miłość. Przytłaczało mnie poczucie, że nie ma już na tym świecie nikogo, kto kochałby mnie równie mocno.
Był cichym człowiekiem. Może jednym z najcichszych, jacy stąpali po tej ziemi. Pytał, zamiast mówić. Chciał znać każdy szczegół mojego życia, o własnym jednak nie opowiadał prawie wcale. Jako szkolny psycholog to ja byłam od zadawania pytań, więc z chęcią zamieniałam się rolami, tym bardziej kiedy miałam pewność, że rozmówca szczerze interesuje się moimi odpowiedziami. Mój tata umarł na podłodze sklepu Food Lion wskutek rozległego ataku serca. Był wtedy sam i to tkwiło mi zadrą w sercu.
Bryan sugerował, żebym zamówiła nabożeństwo żałobne za duszę taty, ale nie wiedziałabym, kogo zaprosić. Jeśli miał jakichś przyjaciół, ja ich nie znałam. W odróżnieniu od większości mieszkańców New Bern nie należał do żadnego kościoła ani lokalnej organizacji, a mój brat by nie przyszedł na mszę w jego intencji. Ich relacje były zupełnie inne. Kiedy przyjechałam do New Bern, Danny zniknął. Znajomy policjant, Harry Washington, zawiadomił go o śmierci ojca, a potem Danny przepadł jak kamień w wodę. Zostawił swój samochód zaparkowany obok przyczepy, w której mieszkał, więc szukaliśmy go z Bryanem po lesie, ale Danny znał te chaszcze jak własną kieszeń. Miał swoje kryjówki. Teraz nie wiedział, że jestem w mieście, więc zjawię się u niego bez uprzedzenia. I spróbuję go ubłagać, żeby pomógł mi zająć się domem. Nawet jeśli byłam pewna, że się nie zgodzi.